BLOG POŚWIĘCONY MUZYCE DOOM METALOWEJ. RECENZJE. HISTORIA. NOWE TRENDY.








Szanowni Czytelnicy

Riders of Endtime poświęcony jest muzyce doom metalowej, ale postrzeganej raczej przez wymiar jej współczesnych, ekstremalnych gatunków. Blogi wyrażają preferencje, opinie i poglądy ich autorów. Dlatego też nie ukrywam, że dobór treści jest subiektywny, a może i tendencyjny. Ze względu na muzyczne zainteresowania, będę ciążył w kierunku nieco bardziej "abrazyjnych" podgatunków pozbawionego nadziei (ale nie beznadziejnego) metalu. Wczesny death/doom, muzyczna ekstrema drone/doom oraz koktajl zagłady z błotem, głównie z okolic Nowego Orleanu to tematyka kluczowa dla bloga.

Skupiam się głównie na recenzjach, staram się w kilku słowach przekonać do lub odradzić zapoznanie się z wybranym wydawnictwem. Poprzez odkrywanie, publikowanie, zachęcanie staram się przekonać, że doom metalu warto słuchać. Że mimo ograniczonego zasięgu i grona słuchaczy, warto odnaleźć w tym gatunku mrocznej sztuki czegoś dla siebie.


Krzysztof Koper, urai






niedziela, 23 maja 2010

Ceremonium - Into the Autumn Shade


(CD, Fadeless Records, 1995)

W cyklu UAZ – Utalentowani Ale Zapomniani tym razem przedstawiam Ceremonium – amerykańską grupę, która przez dwanaście lat zdołała wydać tylko dwa pełne krążki, głównie ze względu na problemy kadrowe. Ich przygoda rozpoczęła się w Nowym Jorku na jesieni 1992 roku, kilka miesięcy później wydali własnym sumptem piętnastominutowe demo. Pojawił się też krótki singiel, a w roku 1995 zapewnili sobie kontrakt z wytwórnią Fadeless. W ten sposób światło dzienne ujrzała Into the Autumn Shade, pozytywnie przyjęta przez środowisko muzyczne i krytyków.

Płyta ciekawa, bo choć z pewnością osadzona w nurcie stworzonym przez kilka brytyjskich zespołów, których nazw nie chcę po raz tysięczny wymieniać, próbuje znaleźć własną drogę do death/doom. Powiedziałbym, że to mieszanka death i black, zawieszona w doom’owej estetyce, taka mroczna zupa z wkładką. Brutalne piękno zatopione w czarnej kałuży. Z funeralem nie ma to nic wspólnego, choć już wtedy wszyscy słuchali Skepticism i Thergothon.

Zaczyna się dość niewinnie, od pogłosu odległych chórów do akompaniamentu klasycznej gitary we wprowadzającym Nightfall in Heaven. Gdy w następnym utworze znów wchodzi echo chóru, znienacka wkrada się rytmiczny bas, rozpoznając teren dla surowych, zawodzących gitar, enigmatycznymi akordami zakłócającymi podniosłą harmonię. W kulminacyjnym momencie wynurza się z otchłani donośny, rezonujący growl. Ten opętańczy spektakl ciągnie się już do samego końca, przerywany gdzieniegdzie radykalnymi zmianami tempa i gasnącymi w mroku melodyjnymi przejściami.

Im bliżej końca, tym bardziej nasuwają się skojarzenia z początkami twórczości Paradise Lost, a gdy w połowie przedostatniej ścieżki jesteśmy świadkami krótkiej solówki w stylu Grega Mackintosha, nie mamy już co do proweniencji muzyki Ceremonium żadnych wątpliwości.

Do samego procesu nagrania miałbym kilka zastrzeżeń, ale stawiając je w obliczu uberkultowości opisywanego wydawnictwa, wspominanie ich byłoby z mojej strony nietaktem. Cukiereczki i ciasteczka? Niestety, to nie ten adres… Tutaj króluje nieociosany, twardy i zdecydowany death/doom. Podejście „nasz klient nasz pan” nie ma zastosowania, no chyba, że „nasz klient” to akolita „starej szkoły”, hołdujący klasykom mrocznej Sztuki.


Lista utworów:

1. Nightfall in Heaven
2. Serenity
3. Incarnated Entity
4. Unveiled Tears
5. Our Morning Forever Shrouds
6. Into the Autumn Shade


Długość: 34:41

Ocena: 7/10

niedziela, 16 maja 2010

Castle - Castle


(CD, Malodorous Mangled Innards 1994)

Demostracyjna Pogoń za Jednorożcem (Chasing Unicorns) umiejscowiła holendrów z Castle w mrocznym pochodzie hybrydy death/doom początku lat dziewięćdziesiątych. Longplej, nazwany po prostu Castle, postawił ich w pierwszym szeregu owego pochodu, obok ówczesnych tuzów gatunku, jak The Gathering czy Anathema. Typowa grupa UAZ – Utalentowani, Ale Zapomniani.

“Watching at my Empire, borders seem without end
Greed is burning like a fire, I weep but I don't understand...”


Ich grania nie da się natomiast zapomnieć, jeśli się już usłyszało kilka taktów. Niezdobyta twierdza gitarowej doskonałości stojąca w baśniowej, syntezatorowej krainie. Fikcja, efemeryda, ale przemyślana, niczym klasyki Andersena czy Braci Grimm. Po prostu nie rozpada się na poziomie założeń, jest spójna i konsekwentna. I tu znowu metafora zamkowa – jej solidne mury przetrwają wieki. Potrzeba by wielu trebuszów na skruszenie tej opoki, ale już teraz ich nie produkują. Teraz jest albo za ładnie i pięknie, albo wszystko ucieka w death metal. Castle natomiast ustala pewien wzorzec, wysoki standard muzyki d/d. Harmonia piękna i zła, niebiańskiego zachwytu i epickiej rozpaczy. Typowość, ale bynajmniej nie o pejoratywnym wydźwięku.

“I did shape my wall
Wrote my youth on a scroll
Gods don't care after all”

Obok łyżki miodu, łyżka dziegciu. Miejscami wokalista słabo pracuje, jak reklamowy królik z wyczerpanymi bateriami. Ale przynajmniej w tych słabszych momentach „nie przeszkadza” gęstemu strumieniowi meandrujących melodii. W Travelling to po prostu istne szaleństwo abstrakcji i celowej dysharmonii. To duch i esencja, mięso i wino zamiast chleba i wody.

“Watching the screaming seas... of Eternity
I decide to become God, Alter Reality”


O tym śpiewali, o absolucie, o rzeczach ostatecznych,choć również, jak w tytułowym utworze, śmiało zaczerpnęli z fantastyki. Dużo nie zostało dopowiedziane, a krążek Castle był niestety łabędzim zaśpiewem grupy z Maastricht.

“The game is nothing; the playing of it is everything...”


Lista utworów:

1. The 7th Empire
2. The Emperor’s Children
3. Alter Reality
4. Exposed
5. Travelling
6. Castle
7. Bridge of Snow

Długość: 48:11

Ocena: 8/10

czwartek, 6 maja 2010

Mary Bell – Mary Bell



(CD, Trubac Records, 2007)


Mary Bell, child from hell.
Where are you now?
Are you doing well?


Mary Bell tak naprawdę nigdy nie zniknęła z życia publicznego. W „grzecznych” latach sześćdziesiątych nikt nie miał pomysłu, co zrobić z dziesięcioletnią zabójczynią. Dla uciszenia sprawy zamknięto ją w zakładzie poprawczym, a po kilkunastu latach z nową tożsamością przywrócono społeczeństwu. Jednak prasa nie zamierzała marnować niezłej sensacji, szczególnie po opublikowaniu w 1998 roku kontrowersyjnej biografii Cries Unheard: the Story of Mary Bell. Musiała walczyć – i udało się jej – sąd najwyższy przyznał jej i córce dożywotnią anonimowość.

Rok potem kilku fanatyków ciężkiego grania w ramach makabrycznego trybutu założyło kapelę sygnowaną imieniem i nazwiskiem piekielnego dziecka. A niedawno wydali krążek, a jakże, zatytułowany identycznie.

Nie jest to dobra płyta, niestety. Kompozycje raczej nużące, wykonanie też jakieś takie. Dużo się nie zmienia – fakt, że to chyba efekt zbyt intensywnego odsłuchiwania pierwszych płyt Corrupted, których holenderscy doomowcy określają jako główny autorytet na polu wykonywanej przez siebie sludge’owej młócki. Ale nie ma co porównywać – u Mary Bell jeszcze słychać sporo braków. Zastrzeżenia mam głównie do kijowego, żabiego wokalu i przesadnej schematyczności.

Na doom-metal.com napisali o nich, że grają funeral z elementami sludge. Wielka ściema. To tak, jak gdyby przezywać trip-hop mianem „funeral pop”, bo jest wolny i ma chwytliwe melodyjki. Mary Bell gra dość rozwlekły sludge/doom z dodatkiem wszechobecnego buczenia a la drone i ciągle tym samym rytmem. No może oprócz zajmującego połowę płyty Delirium – zdecydowanie najlepszym songu na krążku. Tu nawet miejscami jest „funeralopodobnie”.

Owszem, to dopiero debiut, pierwsze „duże” wydawnictwo. Życzę więc chłopakom wszystkiego najlepszego, bo jestem prawie pewien, że jeszcze pokażą klasę… Choć na razie cicho, 3 lata minęły, a tu ani widu ani słychu, stronka nie aktualizowana… hm…


Lista utworów:

1. Stone the Martyr
2. Torture
3. Armageddon Jam
4. Midnight Mess
5. Delirium

Długość: 48:54

Ocena: 4/10

środa, 5 maja 2010

Absurd Existence - Angelwings


(CD, Force Music 1994)

Angelwings to perełka schyłkowej epoki wczesnego death/doom, orbitująca na styku pierwszej i drugiej fali podgatunku. Rok 1994 - ojcowie byli bardzo surowi, ale dzieci będą już tylko piękne. Pokolenie „jeden i pół” nie jest jednak pretensjonalną efemerydą, niczym potwór Frankensteina żałosnym zlepkiem przypominającym tylko w niektórych aspektach koronną kreację stwórcy. Anioł w tytule przypomina o nieśmiertelnej „duszy”, tej iskrze geniuszu, która kształtuje korzystny wizerunek wydawnictwa.

Nieprawdopodobne elektroniczne przejścia, niebiański, epicki ambient powstrzymujący gitarowo-perkusyjno-wokalną falę surowości, a niekiedy wręcz funkowa zabawa moogiem, jak w Dawn of Lies. Duży talent w temacie muzycy pokazali już w introdukcji do swojego pierwszego wydawnictwa, demonstracyjnej kasety Silence. Chyba, że jechali na kradzionych bitach - motyw brzmi niebezpiecznie podobnie do któregoś z OSTów ze znanych filmów grozy/thrillerów z tamtej epoki - wtedy na pohybel z nimi!

Muzyka różnorodna, bez dwóch zdań. Panowie z niemieckiego Essenbach grać się nie boją, śmiało łącząc tematy i melodie, przecinając powietrze synkretycznym przekazem. Ale wokal niestety zbyt monotonny i często za bardzo wysunięty do przodu, niekiedy aż przysłania i dławi wyszukane kompozycje niczym gruba baba, która przypadkiem położyła się na swoim ukochanym ratlerku.

Angelwings to nie muzyczna perfekcja. To naprawdę solidne granie, ukazujące duże możliwości grupy ludzi, którzy najwyraźniej lubią, to co robią. Szkoda tylko, że kosztem wątpliwego „eksperymentatorstwa” (vide Croon) zaprzepaścili taki potencjał. Zguba, której hołdowali, nadeszła jak mróz we wrześniu – nieco za szybko.


Lista utworów:

1. Sorrow
2. Black Sun
3. Beyond All Beauty
4. Dawn of Lies
5. …And We Dream
6. At the Gates of Nemesis
7. Ode to the Setting Sun
8. Silence
9. Carried By The Wings Of An Angel

Długość: 53:47

Ocena: 8/10

poniedziałek, 3 maja 2010

3D House of Beef - Low Cycle


(CD, Lunasound 2001)

Wiosna przyszła, to znowu mnie wzięło na pisanie. Ostatnie półtorej miesiąca za dużo było sensownego stukania w klawiaturę jako źródła zarobku. Ale w końcu jeść nie trzeba, a wieczna chwała to nie przelewki…

Na pierwszy wiosenny piknik słoneczna propozycja zza wielkiej wody. 3D House of Beef gra rytmiczną, melodyjną i agresywną muzykę z tekstami w linii ironicznej zagłady. Zauważalne jest silne podobieństwo aranżacyjne do twórczości prezentowanej w połowie lat 90-tych przez Ministry. Tak jak u Ala Jourgensena, skradające się z równomiernym brzękiem echa strun budują nastrój bezosobowego hołdu wrogim człowiekowi zdobyczom przemysłowej cywilizacji. Zresztą skoczna perkusja, a nawet wokal sugerują „przesunięcie fazowe” sladżowej muzyki 3DHoB w stronę industrialnego metalu/rocka.

Płyta ciężarem nie przytłacza, jest w miarę lekkostrawna, z lekką nutką hardkora. Rozpiętość jednej godziny lekcyjnej wydaje się uzasadniona, szczególnie po wielu przesłuchaniach. A naprawdę warto trochę posiedzieć przy żubrze albo z kumplami nad tym zacnym wykwitem kultury zachodniego wybrzeża USA.

Ciekawostką jest fakt - o ile jest to prawda - że grupa 3D House of Beef mogła, jako pierwszy band metalowy pochwalić się już w 1992 roku własną stroną internetową. Taki kawał historii, a dzieł nader mało, tylko 3 LPki. Jednak w tymże Internecie, w którym pioniersko debiutowali, tli się jeszcze iskierka nadziei w postaci informacji o nieprzerwanej aktywności grupy.

Lista utworów:

1. Burster
2. Triumph of the Weak
3. Lowendowski Lean
4. Lowendowski Lean
5. Man Made of Misery
6. Proof of Concept
7. Crawl
8. Egg Chamber
9. Laughing Outside
10. Seethe
11. Pretender to the Throne
+3 bonusy nieujęte w spisie

Długość: 40:01

Ocena: 7/10