BLOG POŚWIĘCONY MUZYCE DOOM METALOWEJ. RECENZJE. HISTORIA. NOWE TRENDY.








Szanowni Czytelnicy

Riders of Endtime poświęcony jest muzyce doom metalowej, ale postrzeganej raczej przez wymiar jej współczesnych, ekstremalnych gatunków. Blogi wyrażają preferencje, opinie i poglądy ich autorów. Dlatego też nie ukrywam, że dobór treści jest subiektywny, a może i tendencyjny. Ze względu na muzyczne zainteresowania, będę ciążył w kierunku nieco bardziej "abrazyjnych" podgatunków pozbawionego nadziei (ale nie beznadziejnego) metalu. Wczesny death/doom, muzyczna ekstrema drone/doom oraz koktajl zagłady z błotem, głównie z okolic Nowego Orleanu to tematyka kluczowa dla bloga.

Skupiam się głównie na recenzjach, staram się w kilku słowach przekonać do lub odradzić zapoznanie się z wybranym wydawnictwem. Poprzez odkrywanie, publikowanie, zachęcanie staram się przekonać, że doom metalu warto słuchać. Że mimo ograniczonego zasięgu i grona słuchaczy, warto odnaleźć w tym gatunku mrocznej sztuki czegoś dla siebie.


Krzysztof Koper, urai






środa, 1 grudnia 2010

Paradise Lost - Gothic


(CD, Peaceville Records 1991)

Nieetyczne jest recenzowanie wydawnictwa, które się uwielbia. Niemożliwym jest opisanie dźwiękowego orgazmu, który trwa przez wieczność, którą zwykło nazywać się świadomym życiem. Nielegalnym jest krytyczne podejście do dzieła, które niczym groźba nadciągającej lawiny nie pozostawia możliwości skupienia się na czymkolwiek innym. Niepotrzebna i nieskuteczna jest więc próba oceny, jeśli wiadomo, że 100% to za mało. Daremnym wydaje się więc wysiłek opisania wrażeń z rozpoczętej przyciskiem na pilocie odtwarzacza auralnej orgii. Ale zaraz, przecież to doom metal, „metal zagłady”… Czy nie o to w tym wszystkim chodzi? Owszem, ale lawiny, Damoklesowe miecze, odległy grzmot nadciągającej burzy, ryk sztormowej fali – to nadal mizerne porównania.

Raj Utracony (notabene z patrii Miltona) dokonał rzeczy niemożliwej – ustanowił standard gatunku, który nadal jest szczytem nie do zdobycia nie tylko dla naśladowców i kontynuatorów, ale i innowatorów próbujących znaleźć swą niszę na śmiercio-zagładniczej scenie. Rozpacz, strach i oddech śmierci na kilkunastu gramach tworzywa sztucznego.

Tytuł albumu może być dzisiaj nieco mylący. Gotyckość w muzyce pojmowana jest współcześnie jako post-punkowe uwielbienie dla rzeczy dziwnych, tajemniczych, mających związek z emocjami, uczuciami. To epatowanie kiczem, odmiennością, romantycznym niespełnieniem. To już raczej świat nastolatek znany z filmowej i książkowej trylogii Zmierzchu. Paradise Lost użyło słowa Gothic w jego pierwotnym, najstarszym aspekcie – gotyk jako epoka historyczna, nurt w sztuce i świadomości średniowiecza. Wszechpotężny Bóg, który wcale nie ma zamiaru się litować nad wiernymi zbaczającymi z jedynej słusznej ścieżki absolutnej wiary. Mroczne gmachy kościołów zaprojektowane tak, aby epatując monumentalnym strachem, odciągnąć ludzi od zła. To musi budzić wrażenie nieuniknioności ludzkiego losu – o tym śpiewa Nick Holmes. To jest esencja doom metalu w jego – wtedy rozpoczynającym karierę - mariażu z death metalem.

Z warstwą muzyczną swego opus magnum czwórka z Halifax także poradziła sobie niezgorzej. Niektórzy recenzenci twierdzą, że produkcja pozostawia wiele do życzenia, bo jest płaska, sucha i piwniczna. Ale mi się właśnie taka podoba, bo pasuje do klimatu. Akurat ta piwnica to komplement – dodaje nieco wilgotnego mroku średniowiecznych wnętrz. Greg Mackintosh wychodzi sam z siebie opuszczającymi jego instrument niesamowitymi solówkami, których styl jest niepowtarzalny i rozpoznawalny. Bębniarz daje czadu – ale nie prędkością – warto przysłuchać się stosowanym przejściom i częstym zmianom tempa.

Krążkowi Gothic naprawdę nic nie brakuje – to dojrzały owoc współczesnej muzyki biorącej na warszat motywy zagłady, zła i bezdennego smutku. Wyzywam na szable każdego, kto myśli inaczej, niż wyżej napisałem. Chętni?


Lista utworów:

1. Gothic
2. Dead Emotion
3. Shattered
4. Rapture
5. Eternal
6. Falling Forever
7. Angel Tears
8. Silent
9. The Painless
10. Desolate

Długość: 39:24

Ocena: 10/10


sobota, 27 listopada 2010

Acid Witch - Witchtanic Hellucinations


(CD, Razorback Records 2008)

Album amerykanów z Acid Witch to po trosze muzyczny żart, ale nadal daleko od takich prześmiewców procesu twórczego jak Anal Cunt i ich naśladowcy. Kompozycje są ciekawe, rozbudowane, a jednocześnie szybko wpadają w ucho. Tempa zmieniają się od zawianego spaceru pijanego marynarza zaraz po zejściu na ląd aż po pseudo-thrashowe galopady. Mimo dość krótkich utworów, każdy udekorowano solówką gitar o charakterystycznym „zniszczonym brzmieniu” lub złowrogą zagrywką na klawiszach przywodzących na myśl wyższe rejestry organów piszczałkowych.

Klimat rockowy, wczesny, niemal już na dzisiejsze czasy starożytny - pierwotne sabbathowe zagrywki, do tego trochę brudu i nieładu. W dzisiejszej nomenklaturze, przy zwiększeniu „strumienia dźwięków” powiedzielibyśmy, że inspiracje płyną z gatunku sludge. Nieład – tak, ale na pewno nie bezład – nic się tu nie rozchodzi, nic tu nie jest przypadkowe. Porządek z chaosu – niezwykle trudne w realizacji zamierzenie. Ale panowie z Michigan nie dali ciała (no chyba, że dosłownie, tu się kłaniają obleśne liryki z Witches Tits – błeee!):

Saggy and green
Dried out flaps of rotting flesh
Under these skin curtains
Spiders breed
A horrid sight to see indeed!

Covered in boils and sores
Crusted over popped pimples
Discharging pus
With warts for nipples


Do kompletu kilka instrumentalnych przerywników, klasyczne intro – wiedźmowy konferansjer „zapraszający do wysłuchania” muzycznej podróży przez krainę plugawej ciemności. Estetyka horroru, ale z przymrużeniem oka, komiksowa okładka, proste liryki z nadużyciem mistycznych i satanistycznych terminów. Świetne do słuchania „na luzie”, jak i w głębszym skupieniu. Żadnego przynudzania czy niepotrzebnych powtórzeń i przedłużeń – w swoim synkretycznym mini-podgatunku niemalże ideał.


Lista utworów:

1. Intro
2. Into the Cave
3. Swamp Spells
4. Witchblood Cult
5. The Black Witch
6. Witchtanic Hellucinations
7. Beastly Brew
8. Cauldron Cave
9. Rabid Werewitch
10. Realm of the Wicked
11. Witches Tits
12. Broomstick Bitch
13. October 31st

Długość: 44:03

Ocena: 8/10


środa, 24 listopada 2010

Decoryah - Wisdom Floats


(CD, Witchhunt Records 1994)

Zimne, astralne, rozległe, nieskończone, tęskne i odhumanizowane dźwięki. Muzyczne Schadenfreude, gotycki festiwal nostalgicznej pogoni za wymuszonym cierpieniem. Epickość niewpadająca w groteskę. Piękne, oczyszczające duszę katharsis porównywalne z Wildhoney zaprezentowanym w tym samym roku przez Tiamat. Znakomite użycie czystych wokali, zarówno męskich, jak i żeńskich sprawia, że w miejsce chropowatości pierwotnego metalu melodia i głos zdają się płynąć w majestatycznym unisono w stronę gwiazd. Pozytywny przesyt wirtuozerii – rozbudowane solówki, mądre użycie instrumentów klawiszowych zdecydowanie podnoszą wartość przekazu. Zastanawia tylko miksowanie gitar i perkusji – dość płaskie, suche, jednopoziomowe.

Wywodzący się z Finlandii Decoryah nie był zbyt płodnym aktem muzycznym. Mimo siedmiopłytowego kontraktu z wytwórnią, światło dzienne ujrzały tylko dwa pełne albumy i kilka edycji towarzyszących. Zespół w swojej karierze skupiał się wyłącznie na tworzeniu i nagrywaniu – nikt nie uświadczył ich nigdy na żywo. Godnym usprawiedliwieniem jest jakość ich dzieł – kompozycje poruszają swoim rozbudowaniem i przemyślaną strukturą. Wisdom Floats wypełnia niemal cały krążek, nie stanowiąc monotonnej przeprawy przez krainę dźwięku, ale synergiczną całość. Nawiązując do astronomicznej terminologii, to jak cały system gwiezdny, ze swoimi słońcami, planetami i księżycami zatopiony w bezkresie kosmosu. Bez początku i bez końca, krótka chwila uchwycona w bezkresie wszechświata.

Lista utworów:

1. Astral Mirage of Paradise
2. Wisdom Floats
3. Monolithos
4. Beryllos
5. Reaching Melancholiah
6. Circle Immortality
7. When the Echoes Start to Fade
8. Cosmos Silence
9. Intra-Mental Ecstasy
10. Ebonies
11. Infinity Awaits

Długość: 68:43

Ocena: 7/10


niedziela, 17 października 2010

Umbra Nihil - The Borderland Rituals


(CD, Epidemie Records 2008)

Brzęczące niczym stado wściekłych szerszeni uwięzionych pod lodem gitary wrzynają się w pulsującą rytmicznie tkankę krainy nieco odległej racjonalnemu umysłowi. Kładąc na szali The Borderland Rituals i poprzedni wyrób zespołu, Gnoia, szatanśka szala szaleństwa zdecydowanie przechyla się na stronę tego pierwszego, huczącego nieziemskim wyziewem wyciągniętego z paszczy pradawnego potwora wydawnictwa.

Fabularnie album zainspirowany został horrorem-nowelą Williama Hope Hodgsona zatytułowaną The House on the Borderland. Dzieło to (w załączniku poniżej, publiczna domena) stanowi kamień milowy w rozwoju gatunku, spychając w niebyt erę supernaturalnych gotyckich straszydeł i otwierając pole do popisu współczesnej ponurej fikcji, jak choćby cytutącego Hodgsona jako źródło natchnienia H.P. Lovecrafta.

Wynurzające się z martwych mokradeł wieszczące werble i tańczące tajemniczym tembrem talerze obwieszczają powrót klasycznego bitu, czarny sabat wraca czterdzieści lat później okraszony okazyjnym, obwieszczającym koniec świata wulgarnym w swojej przaśnej prostocie wokalem. Święto światłej świeżości w świecie odważnej ogólnikami artystycznej arystokracji muzycznego podziemia.

Doświadczenie wyłącznie introwertyczne, jak zresztą przy słuchaniu ogromnej większości doom metalowych albumów, szczególnie tych w mniejszym czy większym stopniu ekstremalnych (vide Wormphlegm, Tyranny, Khanate) albo awangardowych (pokroju Aarni, Esoteric, Unearthly Trance). Ocena wysiłku muzyków będzie więc również sprawą niezwykle subiektywną i zależeć także od wielu czynników temporalnych, jak nastrój, pogoda, poziom alkoholu we krwi itp. Ja akurat przesłuchałem to późnym, chłodnym ale pogodnym wieczorem, niemal na trzeźwo. Ze względu na ograniczoną długość, udało się „łyknąć” wydawnictwo na pięciokrotnej repecie. Spodobało mi się całkiem, stąd skądinąd wysoka notka. Nie za „oryginalność” – to słowo traci znaczenie w świecie muzyki choćby zahaczającej o psychodelię, a taką właśnie łatkę można przypiąć ostatniej płycie Umbra Nihil.

UWAGA! Album został przez twórców wspaniałomyślnie udostępniony wszystkiej gawiedzi! Zupełnie za darmo! Polecam więc pobawić się w Sherlocka na stronie Umbra Nihil, zasysnąć, rozpakować i delektować uszy. A i liczę na polemikę.

Lista utworów:

1. Welcome to the Borderland
2. Open the Gate
3. Leaving the Body
4. Sea of Sleep
5. The Sign of Death

Długość: 43:01

Ocena: 8/10

The House on the Borderland

sobota, 16 października 2010

Nightmare Visions - Suffering From Echoes


(CD, Head Not Found 1994)

Melodyjne, nacechowane tajemniczością i melancholią wstępy i żywiołowe, niekoniecznie skomplikowane, w układzie zwrotka-refren, rozwinięcia. Trzydzieści pięć minut sprawdzonego patentu. Anglicy z Nightmare Visions przez 10 lat bezskutecznie próbowali wyjść z podziemia z cięższym, deathmetalowym graniem, lecz dopiero złagodzenie i urozmaicenie stylu przyniosło sukces w postaci pełnopłytowego wydawnictwa pod szyldem Head Not Found. Ominęła ich wieczna sława trójki z Peaceville, ale nie oznacza to, że wolno nam o nich zapominać.

Riffy proste, czytelne, ale z nutką dekadencji, nurtujących pobrzmień. Produkcja niezła, czysta i soczysta, bardzo właściwa dla artystycznej koncepcji płyty. Harmonia, porządek, może miejscami chciałoby się usłyszeć nieco więcej nietypowych czy spontanicznych motywów i zagrań.

Płyta na dwa wieczory. Nie analizujmy treści w poszukiwaniu drugiego dna, bo takowego nie ma. Skoczne, dość „pozytywne” piosnki, kilka ich tylko na albumie, który nie dorównuje rozmiarowo EPkom większości doomowych wykonawców. Nie zalega tonami w sklepach, może więc samo poszukiwanie oryginału będzie stanowić pozaartystyczne doznanie związane z krążkiem Nightmare Visions? Niewątpliwie godne polecenia dla kolekcjenorów lub fanów takich kapel jak Runemagick czy Earthcorpse.

Lista utworów:

1. My Quiet Grave
2. Suffering From Echoes
3. Self Immolation
4. Twisted And Deranged
5. Les Reves Du Sang
6. How Dark My Love

Długość: 35:00

Ocena: 5/10


środa, 29 września 2010

Indesinence - Noctambulism


(CD, Goat of Mendes, 2006)

Wszyscy zapewne wiedzą, że w Londynie od Wielkiego Pożaru 344 lat temu za dużo na tamtejszej scenie doomowej się nie dzieje. Nic, oprócz pojawienia się kilka wiosen temu niemałego objawienia, Indesinence i ich rewelacyjnej demówki Esctatic Lethargy. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się w sieci dziesiątki zrzynanych jedna od drugiej recenzji wielbiących renesans archaicznego, brutalnego death/doom’u. Zgodnym chórem metalowa brać pochwaliła profesjonalizm debiutu, zarówno od strony artystycznej, jak i technicznej.

W roku 2006 dzienne ujrzała EPka zawierająca podrasowane demo, cover legendarnego Garlands od Cocteau Twins i jeden nowy utwór, Neptunian, tytułowy zresztą. Wydawnictwo to posłużyło za przystawkę przed daniem głównym, zapowiadanym pełnopłytowym debiutem, jako że fakt współpracy Indesinence z wytwórnią z kozłem w herbie krążył już od jakiegoś czasu w eterze.

No i stało się – 4 września, w rocznicę pamiętnego wtorku 1666 roku, gdy żywioł strawił największą część stolicy Stuartowskiego imperium, ogień znów wymknął się spod kontroli. Lecz tym razem zapłonął w sercach i umysłach wyznawców Mrocznej Sztuki, przy okazji poważnie uszkadzając fundamenty gmachu współczesnego rozumienia ewolucji doom metalu, lub przynajmniej jego bardziej ekstremalnych odmian.

Na wspomnienie o Noctambulism w głowie rysują się pejzaże wielobarwnych, wielopoziomowych kompozycji, głębokich jak otchłanie Tartaru. Przemarsz armii złowrogich riffów, dowodzonych konsekwentnym rytmem perkusji i niskim, przeciąganym w charczenie growlem. Pogrzeb całego świata, długa pieśń żałobna za utraconym rajem... Może nawet nieco za długa. A na koniec, czyżby iskierka nadziei? Wymowna cisza i ćwierkanie wróbli.

Mimo wszystkich tych pochówkowych zapędów, nie brakuje tu płomiennej żywiołowości, energii co rusz rozsadzającej skorupę nieziemskiej rozpaczy. Nawiązania do deathmetalowej klasyki, psychodelicznie pulsujące, blackowe akordy w oddali, okazyjne zmiany wokalizy. Bo tylko w ten sposób panowie z Indesinence mogli zrealizować swoje credo – staranie o to, by ich muzyczne uderzenie było najmroczniejsze, najcięższe, najbardziej intensywne i bezkompromisowe. Bez przyczyn, bez wyjaśniania, po prostu ciemność dla ciemności.


Lista utworów:

1. Oniric Conspiracy
2. Dusk Towering Forth
3. Inertia
4. Lull
5. Flooding (In Red)
6. Ignis Fatuus
7. Vernal Trance

Długość: 71:21

Ocena: 9/10


czwartek, 2 września 2010

Runemagick - Invocation Of Magick

(CD, Aftermath Music, 2006)

Czasami wierzę w swoją nieomylność – no cóż, raczej nie ma się czym chwalić… Ale w tym przypadku chodzi o taki naprawdę drobny objaw domniemania nieomylności – o prawo do wyrokowania o zawartości albumu po jednym, może dwóch przesłuchaniach. Okazuje się, że na przyszłość muszę pamiętać, aby być bardziej samokrytycznym i uważnym, jeśli chodzi o pojawiające się nowości płytowe, szczególnie od gatunkowych tuzów. Bo mało brakowało, a rzuciłbym w kąt bardzo porządne nagranie i już nigdy do niego nie wracał.

Nicklas Rudolffson i jego fabryka strachu, autorzy świetnych Darkness Death Doom i On Funeral Wings niemal co roku raczą nas krążkiem pełnym wartościowego, agresywnego grania na styku doom i death metalu. Ale tym razem jest nieco spokojniej, dostojniej, bardziej nastrojowo i filozoficznie. Dało się ten lekki zwrot odczuć na poprzednim, lecz nieco słabszym, jak na Runemagick, longpleju Envenom. Od tego czasu idea ta wykrystalizowała się solidnie, nadając wydawnictwu cechy dojrzałej (ale na pewno nie schyłkowej) twórczości.

Zapowiedzią niniejszego tytułu był wydany nieco wcześniej extendzik Black Magick Sorceress, który stał się dość popularny wśród zaciętych doomowców. Tytułowy, czternastominutowy moloch znalazł się na Invocation…, jako hicior, ale i mogący godnie reprezentować poziom krążka.

Oto długa podróż przez podziemny, demoniczny świat, i to z przewodnikiem, który naprawdę chce nam pokazać wszystko, całą prawdę o śmierdzącym siarką i gotowaną smołą mroku. Takie piekielne safari, gdzie zamiast pawianów wskakujących nam na maskę i wyjadających kanapki, z otchłani wychylają czerwone ślepia i uśmiechają się do nas szyderczo diabełki, chochliki i inne obleśne sukinsyny. Runemagick zaprasza nas na misterium czarnej magii, pokaz nietrwałości istnienia, wiecznego cyklu życia i śmierci. Blask tysięcy dymiących pochodni rzuca na ściany rozległych pieczar cienie okrutnych scen. Słyszymy echa wykrzykiwanych raz za razem w ekstazie zapomnianej mowy jak mantry przywołań przedwiecznych bogów zniszczenia i zagłady. Czujemy drżenie gruntu spowodowane tupotem setek łap, kopyt i pazurów, układające się w makabryczny taniec z kościotrupem pod ramię.

Ukochane dzieci Szatana – tylko prawda może Was uratować – prawda zawarta między wierszami i nutami najciekawszej magicznej inwokacji sprzed kilku zim.


Lista utworów:

1. Preludium Apocalypsis
2. Invocation Of Doom Runes
3. Black Magick Sorceress
4. Fisher Of Souls
5. Lower Worlds
6. The Devils
7. Conjuration Of The Black Shape
8. Witchcraft Gateways

Długość: 69:55

Ocena: 8/10

niedziela, 29 sierpnia 2010

Sorrow - Hatred And Disgust

(CD, Roadrunner Records 1992)

Wraz z końcem wakacji przychodzi ponury nastrój, który już niedługo zostanie wsparty przez jesienną aurę – jest to więc najlepszy okres w roku na słuchanie tragicznej w swych założeniach muzyki.

Sorrow, co potwierdzają nazwą, są jednym z tych ponuro szumiących strumieni muzyki, które później łączą się, tworząc większe cieki akustyczne i coraz większą i szerszą rzekę zwaną doom metalem. Ich źródła zaczynają się wysoko w górach – można ich spokojnie stawiać w jednym rzędzie z pionierami odmiany death/doom kształtującej się na przełomie lat 80/90. Sorrow, a wtedy jeszcze Apparition, po wydaniu pierwszego demonstracyjnego wydawnictwa w 1988, wypełnionego thrashowymi riffami i szybkością, już rok później na demówce Human Fear zagrali ciężej i wolniej. Jeden z trzech kawałków z tych trudnych początków (Human Error) znalazł się nawet na opisywanej płycie.

Niedługo szczęście się do nowojorczyków uśmiechnęło i przyniosło kontrakt z wielką wytwórnią – Roadrunner, która ponadto zasugerowała zmianę nazwy. Pod skrzydłami poważnego wydawcy ujrzała światło dzienne EPka Forgotten Sunrise oraz longplej Hatred And Disgust, zaliczany obecnie do kanonu wczesnego death/doom. Rok różnicy, który dzieli dwa krążki oznacza przede wszystkim poprawę jakości nagrania, ale także bardziej wyrafinowane kompozycje.

Co do jakości warstwy muzycznej, należy ją ocenić jako wysoką. A także oryginalną – na tyle oryginalną i „sprawdzoną”, że charakterystyczne motywy słyszy się w płytach nagranych 15-20 lat później przez wzorujących się wykonawców. Kopalnią zagrywek w największym stopniu jest otwierający Insatiable. Oczywiście i w tym, jak i w każdym innym utworze na płycie słychać fascynację i zainteresowanie szybszymi, a w tych czasach popularniejszymi odmianami metalu. Całość jednak stanowi dość spójny zbiór tradycyjnego dla tamtej epoki d/d. Uciekające, meandrujące melodie, leniwie wibrujące struny gitar, nieoczekiwane zmiany tempa, pikujące w dół solówki i klasyczny guturalny wokal. W warstwie lirycznej dość charakterystyczny dla autorów zza Atlantyku przekaz społeczno-polityczny.

Hatred And Disgust to płyta znakomita i ważna dla zrozumienia ewolucji tej odmiany muzyki. Dla znawców – warta przypomnienia, dla dotychczasowych ignorantów – audiolektura obowiązkowa.


Lista utworów:

1. Insatiable
2. Forced Repression
3. Illusion of Freedom
4. Human Error
5. Separative Adjectives
6. Unjustified Reluctance

Długość: 39:53

Ocena: 9/10

niedziela, 6 czerwca 2010

Nortt - Gudsforladt


(CD, Sombre Records, 2003)

Długo myślałem nad tym, jak rozpocząć tą recenzję. Jasne, mogłem pójść na łatwiznę i napisać, że „muzyka na płycie jest skrajnie dołująca, pełna głębokiej rozpaczy i aż czuć z głośników trupią woń; polecam ją fanom X, Y i Z”. Ale przecież nikt mi za pisanie nie płaci, nie będę więc odwalał fuchy - dlatego moje gdybania musiały potrwać trochę dłużej. A trwać musiały, bo doszło do mnie, że bez recenzji Gudsforladt blog Riders of Endtime jest jakiś taki szczerbaty… A dlaczego? Bo muzyka Nortt jest skrajnie dołująca, pełna głębokiej rozpaczy, a z głośników aż czuć trupią woń…

Podobno ten, kto żyje nadzieją, umiera w rozpaczy. A co z tymi, którzy żyją rozpaczą? Umierają w nadziei? Kto to wie… Może to właśnie ma na myśli Nortt, twierdząc, że śmierć jest dla niego nadzieją, by wyjść z rozpaczy, w którą wpędza nas życie. Rozpaczy, która jest motorem nienawiści wobec życia i jego stwórcy. W żadnym wypadku nie chodzi tu o rozpamiętywanie własnego cierpienia, to raczej czysta mizantropia, nihilistycznie wymierzona we wszystko i wszystkich.

Filozofia blackmetalowa, nic dodać, nic ująć, stylistyka też – niepokojący minimalizm, z niejasnych powodów tak ceniony w podziemiu, zamknięty w podniosłej, funeralowej symfonii depresyjnej niemocy. Odległy, skrzekliwy wokal snujący mroczne kazania za zasłoną jednostajnego, gitarowego szumu, prowadzonego surowymi, okazjonalnymi melodiami wybijanymi na klawiszach. Dodające głębi ambientowe tła, a wśród nich szum deszczu, echa bijącego dzwonu i sekcja rytmiczna, doskonale znana z twórczości największych, jak Skepticism i Thergothon. Ponury klimat, umiejętnie zbudowany przy użyciu sprawdzonych metod. Arsenał nieco ograniczony, ale jego możliwości wykorzystano maksymalnie, bo poszczególne utwory są charakterystyczne i dość łatwe do rozróżnienia. Nie należy mieć złudzeń – Nortt to pierwsza liga pogrzebowego grania.

Dlatego zachęcam wszystkich do zapoznania się z niniejszym albumem, choć cztery kawałki z płyty znalazły się również na dzielonym wydawnictwie z Xasthur. Decyzja należy do Ciebie, uzależniony na śmierć słuchaczu dźwięków z zaświatów, ale ostrzegam, że niezależnie od wyboru opcji, tanio raczej nie będzie. No niestety, taki już los kultowych krążków po 1000 sztuk. I tak powiem, bo mnie boli. Życie.


Lista utworów:

1. Graven (intro)
2. Doden
3. Glemt
4. Gravfred
5. Hinsides
6. Hedengangen
7. Dod Og Borte
8. Nattenale
9. De Dodes Kor
10. Dystert Sind (outro)

Długość: 48:08

Ocena: 8/10

niedziela, 23 maja 2010

Ceremonium - Into the Autumn Shade


(CD, Fadeless Records, 1995)

W cyklu UAZ – Utalentowani Ale Zapomniani tym razem przedstawiam Ceremonium – amerykańską grupę, która przez dwanaście lat zdołała wydać tylko dwa pełne krążki, głównie ze względu na problemy kadrowe. Ich przygoda rozpoczęła się w Nowym Jorku na jesieni 1992 roku, kilka miesięcy później wydali własnym sumptem piętnastominutowe demo. Pojawił się też krótki singiel, a w roku 1995 zapewnili sobie kontrakt z wytwórnią Fadeless. W ten sposób światło dzienne ujrzała Into the Autumn Shade, pozytywnie przyjęta przez środowisko muzyczne i krytyków.

Płyta ciekawa, bo choć z pewnością osadzona w nurcie stworzonym przez kilka brytyjskich zespołów, których nazw nie chcę po raz tysięczny wymieniać, próbuje znaleźć własną drogę do death/doom. Powiedziałbym, że to mieszanka death i black, zawieszona w doom’owej estetyce, taka mroczna zupa z wkładką. Brutalne piękno zatopione w czarnej kałuży. Z funeralem nie ma to nic wspólnego, choć już wtedy wszyscy słuchali Skepticism i Thergothon.

Zaczyna się dość niewinnie, od pogłosu odległych chórów do akompaniamentu klasycznej gitary we wprowadzającym Nightfall in Heaven. Gdy w następnym utworze znów wchodzi echo chóru, znienacka wkrada się rytmiczny bas, rozpoznając teren dla surowych, zawodzących gitar, enigmatycznymi akordami zakłócającymi podniosłą harmonię. W kulminacyjnym momencie wynurza się z otchłani donośny, rezonujący growl. Ten opętańczy spektakl ciągnie się już do samego końca, przerywany gdzieniegdzie radykalnymi zmianami tempa i gasnącymi w mroku melodyjnymi przejściami.

Im bliżej końca, tym bardziej nasuwają się skojarzenia z początkami twórczości Paradise Lost, a gdy w połowie przedostatniej ścieżki jesteśmy świadkami krótkiej solówki w stylu Grega Mackintosha, nie mamy już co do proweniencji muzyki Ceremonium żadnych wątpliwości.

Do samego procesu nagrania miałbym kilka zastrzeżeń, ale stawiając je w obliczu uberkultowości opisywanego wydawnictwa, wspominanie ich byłoby z mojej strony nietaktem. Cukiereczki i ciasteczka? Niestety, to nie ten adres… Tutaj króluje nieociosany, twardy i zdecydowany death/doom. Podejście „nasz klient nasz pan” nie ma zastosowania, no chyba, że „nasz klient” to akolita „starej szkoły”, hołdujący klasykom mrocznej Sztuki.


Lista utworów:

1. Nightfall in Heaven
2. Serenity
3. Incarnated Entity
4. Unveiled Tears
5. Our Morning Forever Shrouds
6. Into the Autumn Shade


Długość: 34:41

Ocena: 7/10

niedziela, 16 maja 2010

Castle - Castle


(CD, Malodorous Mangled Innards 1994)

Demostracyjna Pogoń za Jednorożcem (Chasing Unicorns) umiejscowiła holendrów z Castle w mrocznym pochodzie hybrydy death/doom początku lat dziewięćdziesiątych. Longplej, nazwany po prostu Castle, postawił ich w pierwszym szeregu owego pochodu, obok ówczesnych tuzów gatunku, jak The Gathering czy Anathema. Typowa grupa UAZ – Utalentowani, Ale Zapomniani.

“Watching at my Empire, borders seem without end
Greed is burning like a fire, I weep but I don't understand...”


Ich grania nie da się natomiast zapomnieć, jeśli się już usłyszało kilka taktów. Niezdobyta twierdza gitarowej doskonałości stojąca w baśniowej, syntezatorowej krainie. Fikcja, efemeryda, ale przemyślana, niczym klasyki Andersena czy Braci Grimm. Po prostu nie rozpada się na poziomie założeń, jest spójna i konsekwentna. I tu znowu metafora zamkowa – jej solidne mury przetrwają wieki. Potrzeba by wielu trebuszów na skruszenie tej opoki, ale już teraz ich nie produkują. Teraz jest albo za ładnie i pięknie, albo wszystko ucieka w death metal. Castle natomiast ustala pewien wzorzec, wysoki standard muzyki d/d. Harmonia piękna i zła, niebiańskiego zachwytu i epickiej rozpaczy. Typowość, ale bynajmniej nie o pejoratywnym wydźwięku.

“I did shape my wall
Wrote my youth on a scroll
Gods don't care after all”

Obok łyżki miodu, łyżka dziegciu. Miejscami wokalista słabo pracuje, jak reklamowy królik z wyczerpanymi bateriami. Ale przynajmniej w tych słabszych momentach „nie przeszkadza” gęstemu strumieniowi meandrujących melodii. W Travelling to po prostu istne szaleństwo abstrakcji i celowej dysharmonii. To duch i esencja, mięso i wino zamiast chleba i wody.

“Watching the screaming seas... of Eternity
I decide to become God, Alter Reality”


O tym śpiewali, o absolucie, o rzeczach ostatecznych,choć również, jak w tytułowym utworze, śmiało zaczerpnęli z fantastyki. Dużo nie zostało dopowiedziane, a krążek Castle był niestety łabędzim zaśpiewem grupy z Maastricht.

“The game is nothing; the playing of it is everything...”


Lista utworów:

1. The 7th Empire
2. The Emperor’s Children
3. Alter Reality
4. Exposed
5. Travelling
6. Castle
7. Bridge of Snow

Długość: 48:11

Ocena: 8/10

czwartek, 6 maja 2010

Mary Bell – Mary Bell



(CD, Trubac Records, 2007)


Mary Bell, child from hell.
Where are you now?
Are you doing well?


Mary Bell tak naprawdę nigdy nie zniknęła z życia publicznego. W „grzecznych” latach sześćdziesiątych nikt nie miał pomysłu, co zrobić z dziesięcioletnią zabójczynią. Dla uciszenia sprawy zamknięto ją w zakładzie poprawczym, a po kilkunastu latach z nową tożsamością przywrócono społeczeństwu. Jednak prasa nie zamierzała marnować niezłej sensacji, szczególnie po opublikowaniu w 1998 roku kontrowersyjnej biografii Cries Unheard: the Story of Mary Bell. Musiała walczyć – i udało się jej – sąd najwyższy przyznał jej i córce dożywotnią anonimowość.

Rok potem kilku fanatyków ciężkiego grania w ramach makabrycznego trybutu założyło kapelę sygnowaną imieniem i nazwiskiem piekielnego dziecka. A niedawno wydali krążek, a jakże, zatytułowany identycznie.

Nie jest to dobra płyta, niestety. Kompozycje raczej nużące, wykonanie też jakieś takie. Dużo się nie zmienia – fakt, że to chyba efekt zbyt intensywnego odsłuchiwania pierwszych płyt Corrupted, których holenderscy doomowcy określają jako główny autorytet na polu wykonywanej przez siebie sludge’owej młócki. Ale nie ma co porównywać – u Mary Bell jeszcze słychać sporo braków. Zastrzeżenia mam głównie do kijowego, żabiego wokalu i przesadnej schematyczności.

Na doom-metal.com napisali o nich, że grają funeral z elementami sludge. Wielka ściema. To tak, jak gdyby przezywać trip-hop mianem „funeral pop”, bo jest wolny i ma chwytliwe melodyjki. Mary Bell gra dość rozwlekły sludge/doom z dodatkiem wszechobecnego buczenia a la drone i ciągle tym samym rytmem. No może oprócz zajmującego połowę płyty Delirium – zdecydowanie najlepszym songu na krążku. Tu nawet miejscami jest „funeralopodobnie”.

Owszem, to dopiero debiut, pierwsze „duże” wydawnictwo. Życzę więc chłopakom wszystkiego najlepszego, bo jestem prawie pewien, że jeszcze pokażą klasę… Choć na razie cicho, 3 lata minęły, a tu ani widu ani słychu, stronka nie aktualizowana… hm…


Lista utworów:

1. Stone the Martyr
2. Torture
3. Armageddon Jam
4. Midnight Mess
5. Delirium

Długość: 48:54

Ocena: 4/10

środa, 5 maja 2010

Absurd Existence - Angelwings


(CD, Force Music 1994)

Angelwings to perełka schyłkowej epoki wczesnego death/doom, orbitująca na styku pierwszej i drugiej fali podgatunku. Rok 1994 - ojcowie byli bardzo surowi, ale dzieci będą już tylko piękne. Pokolenie „jeden i pół” nie jest jednak pretensjonalną efemerydą, niczym potwór Frankensteina żałosnym zlepkiem przypominającym tylko w niektórych aspektach koronną kreację stwórcy. Anioł w tytule przypomina o nieśmiertelnej „duszy”, tej iskrze geniuszu, która kształtuje korzystny wizerunek wydawnictwa.

Nieprawdopodobne elektroniczne przejścia, niebiański, epicki ambient powstrzymujący gitarowo-perkusyjno-wokalną falę surowości, a niekiedy wręcz funkowa zabawa moogiem, jak w Dawn of Lies. Duży talent w temacie muzycy pokazali już w introdukcji do swojego pierwszego wydawnictwa, demonstracyjnej kasety Silence. Chyba, że jechali na kradzionych bitach - motyw brzmi niebezpiecznie podobnie do któregoś z OSTów ze znanych filmów grozy/thrillerów z tamtej epoki - wtedy na pohybel z nimi!

Muzyka różnorodna, bez dwóch zdań. Panowie z niemieckiego Essenbach grać się nie boją, śmiało łącząc tematy i melodie, przecinając powietrze synkretycznym przekazem. Ale wokal niestety zbyt monotonny i często za bardzo wysunięty do przodu, niekiedy aż przysłania i dławi wyszukane kompozycje niczym gruba baba, która przypadkiem położyła się na swoim ukochanym ratlerku.

Angelwings to nie muzyczna perfekcja. To naprawdę solidne granie, ukazujące duże możliwości grupy ludzi, którzy najwyraźniej lubią, to co robią. Szkoda tylko, że kosztem wątpliwego „eksperymentatorstwa” (vide Croon) zaprzepaścili taki potencjał. Zguba, której hołdowali, nadeszła jak mróz we wrześniu – nieco za szybko.


Lista utworów:

1. Sorrow
2. Black Sun
3. Beyond All Beauty
4. Dawn of Lies
5. …And We Dream
6. At the Gates of Nemesis
7. Ode to the Setting Sun
8. Silence
9. Carried By The Wings Of An Angel

Długość: 53:47

Ocena: 8/10

poniedziałek, 3 maja 2010

3D House of Beef - Low Cycle


(CD, Lunasound 2001)

Wiosna przyszła, to znowu mnie wzięło na pisanie. Ostatnie półtorej miesiąca za dużo było sensownego stukania w klawiaturę jako źródła zarobku. Ale w końcu jeść nie trzeba, a wieczna chwała to nie przelewki…

Na pierwszy wiosenny piknik słoneczna propozycja zza wielkiej wody. 3D House of Beef gra rytmiczną, melodyjną i agresywną muzykę z tekstami w linii ironicznej zagłady. Zauważalne jest silne podobieństwo aranżacyjne do twórczości prezentowanej w połowie lat 90-tych przez Ministry. Tak jak u Ala Jourgensena, skradające się z równomiernym brzękiem echa strun budują nastrój bezosobowego hołdu wrogim człowiekowi zdobyczom przemysłowej cywilizacji. Zresztą skoczna perkusja, a nawet wokal sugerują „przesunięcie fazowe” sladżowej muzyki 3DHoB w stronę industrialnego metalu/rocka.

Płyta ciężarem nie przytłacza, jest w miarę lekkostrawna, z lekką nutką hardkora. Rozpiętość jednej godziny lekcyjnej wydaje się uzasadniona, szczególnie po wielu przesłuchaniach. A naprawdę warto trochę posiedzieć przy żubrze albo z kumplami nad tym zacnym wykwitem kultury zachodniego wybrzeża USA.

Ciekawostką jest fakt - o ile jest to prawda - że grupa 3D House of Beef mogła, jako pierwszy band metalowy pochwalić się już w 1992 roku własną stroną internetową. Taki kawał historii, a dzieł nader mało, tylko 3 LPki. Jednak w tymże Internecie, w którym pioniersko debiutowali, tli się jeszcze iskierka nadziei w postaci informacji o nieprzerwanej aktywności grupy.

Lista utworów:

1. Burster
2. Triumph of the Weak
3. Lowendowski Lean
4. Lowendowski Lean
5. Man Made of Misery
6. Proof of Concept
7. Crawl
8. Egg Chamber
9. Laughing Outside
10. Seethe
11. Pretender to the Throne
+3 bonusy nieujęte w spisie

Długość: 40:01

Ocena: 7/10


czwartek, 11 marca 2010

Forgotten Tombs - Songs To Leave


(CD, Selbstmord Services, 2002)

Recenzowanie słabych płyt uważam za stratę czasu. Jedyną korzyścią płynącą z takiego działania jest możliwość uruchomienia całego dosępnego arsenału nieparlamentarnych stwierdzeń, układających się w okrutną litanię miażdżącej krytyki. Nieco inaczej wygląda kwestia „średniaków”. Ich przeciętność skutecznie kamufluje je w tłumie im podobnych, a jeżeli trafią już pod nóż recenzenta, cała operacja sprowadza się do wypisania szeregu odkrytych zalet i wad i niezbyt entuzjastycznego podsumowania. Dlatego zawsze z niekłamaną chęcią i chorym uśmiechem na ustach przystępuję do odkrywania przed szanownymi czytelnikami tajemnic wydawnictw, które uznaję za godne wysłuchania. Dzielę takowe na trzy kategorie: płyty, które wstrząsnęły światem, lub choćby jego fragmentem, absolutne wyznaczniki gatunku; kolejna klasa to płyty, którym być może zabrakło iskry geniuszu, ale które bronią się same, będąc w dużym stopniu odzwierciedleniem opisywanych ideałów; oraz te, które są po prostu świetnie napisane i wykonane, kreując dla słuchacza wartość dodaną w postaci garści ciekawych pomysłów.

Biorąc pod lupę black/doom metalową hybrydę, zwaną niekiedy dark metalem, od nazwy pierwszej płyty niemieckiego Bethlehem, to o ile ten właśnie krążek zaliczyłbym bez wahania do tej pierwszej kategorii, o tyle Songs to Leave Włochów z Forgotten Tomb plasuje się w klasyfikacji tuż poniżej, chwalebnie reprezentując nurt nihilistyczno-depresyjno-mizantropijnej muzyki.

A dlaczego tak? Ponieważ to co słyszymy jest prawdziwe, naturalne, sugestywne i jakże namacalne. Czujemy ból i cierpienie, wykrzywiamy twarz za każdym ohydnym skrzekiem wokalisty, każde szarpnięcie struny jest jak przekręcenie wbitego w ciało śrubokręta. Odruchowo chwytamy się płynących melodii, próbując uśmierzyć mękę, ale to tylko jakoby morfina dla umierającego. Jeśli mieliście okazję wysłuchać kultowej Death-Pierce Me Silencera, jesteście sobie w stanie to wyobrazić. Chory festiwal na pograniczu szaleństwa, czarna sztuka dla samobójców.

Duża różnorodność, poczynając od ciężkiego i wolnego Entombed by Winter, z wulgarnie przesterowanymi wokalami a la Burzum; młócącego eter Steal My Corpse czy długaśnego, epickiego Disheartenment, w którym jednoczą się motywy melodyczne z pozostałych utworów. I mimo, że na początek płyta uderza swoją dysharmoniczną estetyką, po czterdziestu siedmiu minutach odczuwa się niepokój i żal, że to już koniec. Ponownie naciska się przycisk odtwarzania, a później znowu, i znowu… to wciąga, uzależnia jak heroina, nie daje o sobie zapomnieć.

Udręczeni szarą rzeczywistością słuchacze, proponuję wam cios miłosierdzia w postaci Songs to Leave, katujcie się w domu, w parku i ocierajcie w tramwaju, mąćcie swój spokój ducha notorycznie i nieubłaganie. Będzie super, jeśli znajdziecie reedycję Adipocere Records z 2005 roku – dostaniecie digipak z ciekawszą okładką i krążek z bonusowym kawałkiem.


Lista utworów:

1. Entombed by Winter
2. Solitude Ways
3. Steal My Corpse
4. No Way Out
5. Disheartenment

Długość: 47:36

Ocena: 9/10


sobota, 6 marca 2010

Wormwood – Requiescat


(CD, Arm Records / Legion Records, 2000)

Koniec świata w roku 2000 nie nastąpił. Ale i tak było zabawnie… Wyszło kilka ciekawych płyt, wyszło kilka, o których dowiaduję się dopiero teraz, siedem wiosen później. I tu mała refleksja – dany rok, pod kątem nasycenia jakościowymi wydawnictwami uczciwie możemy ocenić dopiero wtedy, gdy jesteśmy pewni, że nic wartościowego nie umknęło naszej uwadze. A okazać się tak może na przykład wtedy, gdy przy okazji wychodzącej właśnie płyty X zaczynamy grzebać w dyskografii kapeli, i natrafiamy na ukrytą w mule historii perełkę.

Taką jak Requiescat, pełnopłytowy debiut mało znanego nawet krajanom Wormwood. Ot, sludge, można by powiedzieć, ultraciężkie gitary, wściekły bas, darcie ryja do biednego mikrofonu. Ale zaraz, zaraz, coś tu nie gra… a w zasadzie gra. Klawisze? I to jak użyte! Nie jakieś tam plumkanie dla zapchania dziur, to soczysta kwintesencja stylu Wormwood. Wszechstronnie utalentowana, pani Lara Haynes Freed wymiata na swojej desce do prasowania takie tła i melodie, że aż się skóra marszczy na piętach. Sami oceńcie intro do Seven. Straszny schiz, chyba odstawię narkotyki. Ale na poważnie: to naprawdę unikatowe w tej konwencji artystycznej; jakoś nikt wcześniej (a nawet później) nie pomyślał, żeby dodać agresywnej muzyce takiego mistycznego kopa.

Ale nawet bez tej obłąkańczej stylistyki mrocznego horroru, mamy na talerzyku zacny kawał soczystej, pikantnej nienawiści. Niemożliwej do ujarzmienia nawet przy pomocy pokrętła głośności, bo nie jest to wyidukowany za pomocą intensywności szumu w tle i kręconych przez skacowanych kamerzystów teledysków słomiano-zapałczany gniew całej tej rzeszy mallcore’owych beztalenci. Trzeba dać z siebie więcej, niż tylko durną gębę do gazety, żeby stworzyć choćby pozory prawdziwości i osobistego poparcia dla przekazywanych treści.

No a na koniec, w ramach wyjaśnień – słowo wormwood oznacza po prostu stary dobry piołun, niezawodne ziółko na robaki wszelkiej maści, ale nie tylko - główne skojarzenie dotyczy produkcji pewnego niezwykle popularnego wśród fin-de-siecle’owej cyganerii trunku. Podobno w dużych ilościach powoduje zaburzenia psychiczne. Miejmy nadzieję, że chociaż muzyka spod znaku złego zielska jest… niegroźna…?



Lista utworów:

1. Screwtape
2. Resurrect
3. Nothing
4. Descendant
5. The Endless Search for Food
6. Requiescat
7. Circus
8. Seven
9. Out Cold
10.Soundtrack

Długość: 41:51

Ocena: 8/10

niedziela, 28 lutego 2010

EyeHateGod - Confederacy of Ruined Lives


(CD, Century Media, 2000)

A gdyby ktoś kazał wam narysować nienawiść? Muszę przyznać, że to trudne zadanie, wymagające nie lada wyobraźni. To nie to co Śmierć, której wizerunki przedstawiano w każdej kulturze i w każdym czasie. A gdyby ktoś celowo utrudnił sobie zadanie, upierając się przedstawić nienawiść nie graficznie, a muzycznie? Powiem, że byłby niezłym spryciarzem, bo wykpiłby się bardzo prostym zabiegiem – stwierdziłby rzeczowo, że od wielu lat robią to panowie z EyeHateGod. I dodałby jeszcze, że robią to doskonale, siejąc spustoszenie w umysłach odważnych amatorów mocnego uderzenia rodem z Nowego Orleanu.

Zrobili to doskonale zarówno na oficjalnym debiucie In the Name of Suffering, jak i na każdej kolejnej płycie, łącznie z opisywaną tutaj, czwartą i jak na razie ostatnią, wydaną po kilku latach milczenia Confederacy of Ruined Lives. Zresztą po niej faktycznie zapadło w obozie EHG milczenie, jako że drogi muzyków rozeszły się po jej wydaniu na kolejnych kilka lat, aż do roku 2005, w którym to huragan Katrina spustoszył Big Easy, kolebkę jazzu i frywolnych karnawałów.

Co usłyszymy po wciśnięciu przycisku „play”? Klasyczne, soczyste, sabbathowe riffy przystosowane do kryteriów sludgecore’owych – melodie, które wpadają w ucho już za pierwszym razem, do tego nieco kozacka perkusja, obrzydliwy skrzek Mike’a Williamsa i wszechobecny jazgot i wycie gitar, łączący poszczególne motywy, a nawet będący podstawą utworu, jak w .0001%. Czym to tłumaczyć? Być może to strach przed ciszą, atawistyczne uczucie identyczne jak to towarzyszące uzależnieniom w postaci głodu narkotycznego… Nawiasem mówiąc, chłopaki z EHG zawsze mieli problemy z prawem i używkami…

Dużo może nam powiedzieć okładka płyty. Przypomina wyklejanki tworzone przez psychotycznych morderców, ołtarzyki układane przez nawiedzonych meksykańskich speców od rozwałki. Można powiedzieć o Confederacy… – ścieżka dźwiękowa do filmu o najsłynniejszych amerykańskich szlakach przerzutu dragów. Mroczna płyta, ale to nie mrok ponurych zamczysk i zapomnianych lochów, raczej zatęchłych więzień, śmierdzących melin i dusznych bagien.

Jeden duży plus w stosunku do poprednich wydawnictw EHG - nagranie na krążku jest czyste, wyraźne, już nie „garażowe”, nie dudni rozłażącymi się basami i nie charczy niefiltrowanymi wysokimi rejestrami. A jednak zachowuje stary klimat – pewnie dlatego polecam tym, którzy jeszcze EHG nie słuchali, rozpoczęcie przygody z królami sludge/doom właśnie od Confederacy of Ruined Lives.


Lista utworów:

1. Revelation/Revolution
2. Blood Money
3. Jack Ass in the Will of God
4. Self Medication Blues
5. The Concussion Machine Process
6. Inferior and Full of Anxiety
7. .0001%
8. 99 Miles of Bad Road
9. Last Year (She Wanted a Doll House)
10.Corruption Scheme


Długość: 40:19

Ocena: 8/10

piątek, 26 lutego 2010

Skeletal Spectre - Tomb Coven


(CD, Razorback Records 2009)

Tomb Coven to jedno z tych wydawnictw, których sensem powstania nie jest wytyczanie nowych szlaków czy łączenie stylów w nową jakość. To porcja solidnego muzykowania umacniająca wyeksploatowany wcześniej przez takie kapele jak Runemagick, a pośrednio również Lair of the Minotaur, motyw wdrażania symboliki i agresji wczesnego death metalu do konserwatywnych ram doom metalu. Wystarczy spojrzeć na okładkę, inspirowaną najwyraźniej komiksowym-retro-stylem spopularyzowanym na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Domieszka metalu śmierci wpłynęła jednak nie tylko na materialną otoczkę dość krótkiego wydawnictwa. Muzyka Skeletal Spectre jest stosunkowo żwawa (szczególnie w Amulet of Impurity czy Cursed Ancestry) i zakłada „liryczną prostotę” zagadnień ZŁA, tak niecharakterystyczną dla współczesnych twórców wysublimowanego metalu zagłady. Poniekąd staje się jasne, że trójka ze Szwecji traktuje przedstawianą tematykę jako tworzywo, które można ulepić na dowolny sposób, a w razie czego wymienić. Krótko mówiąc, techniczne granie z raczej niewielkim zaangażowaniem ideowym, tak z kolei typowym dla wielu heroldów metalu czerni.

Głównym zarzutem wobec muzyki zdolnych debiutantów jest niska innowacyjność w temacie riffów. Powolne, masywne introdukcje w utworach pierwszym, czwartym czy siódmym świetnie oddają prezentowaną filozofię. Ale jest to filozofia wszystkich, filozofia niczyja, myślowy komunizm w złym znaczeniu tego słowa.

Poprawny, silny aranżacją i doborem piosenek album. Ciężko się nim zawieść, jeśli wykazuje się chociaż minimalne zainteresowanie prezentowanym między innymi przez kościste widmo stylem. Brakuje tu jednak polotu, który przykuwałby uwagę na dłużej. Kilkanaście odsłuchań i zarastać kurzem na półce, oto typowy los wydawnictw jak Tomb Coven.

Lista utworów:

1. The Decapitress
2. Amulet of Impurity
3. Eerie Bones
4. Wrath of Corrupta
5. Burial Ground
6. Cursed Ancestry
7. Tomb Coven

Długość: 29:13

Ocena: 6/10


środa, 24 lutego 2010

Corrupted – Paso Inferior


(CD, Frigidity Discos, 1997)

„Muzyka może być środkiem do szybkiego zniszczenia społeczeństwa.” – powiedział dawno temu Włodzimierz Lenin. I jak tu się nie zgodzić, słuchając Corrupted. Muzyka w ich wydaniu nie łagodzi obyczajów, ona zniechęca do życia. Gasi wszelką nadzieję, neguje pozytywy, blokuje dopływ tlenu, zaraża pustką. Jest jak front wschodni, jak złośliwy bakcyl, jak trujący wyziew z bagna. Jednym słowem, dźwiękowy terroryzm.

Mówi się, że Corrupted odważył się zanurzyć najgłębiej w bajoro plugawego, bezkompromisowego sludge’u. Że znęca się nad słuchaczami waląc ich głowami w ścianę dźwięku przesuwającą się w grobowym tempie po ich zmasakrowanych zwłokach. No tak, potwierdzam, to prawda. Zapytacie więc - po co tego w ogóle słuchać?

Możecie to sobie wytłumaczyć przy pomocy pojęcia katharsis – zawsze lepiej oglądać cudze nieszczęście, pochylić się nad nim w żalu i czuć się dobrze, że nas to ominęło… Ale może uczciwiej byłoby przyznać się, że wszyscy jesteśmy masochistami, jak to swego czasu próbowali nam udowodnić spece od marketingu ze Sklepu Dla Idiotów…

A teraz na serio: chyba warto choć przez moment zbliżyć się do krańców muzyki, poczuć na sobie najcięższe uderzenie z otchłani metalowego świata i wyciągnąć wnioski, zbudować swoją własną opinię na ten temat. A ja, skromny recenzent, tylko Wam podsuwam pewne interesujące propozycje. Akurat Corrupted takową jest, choćby ze względu na nieco egzotyczny charakter – nie dająca się fotografować ani cytować piątka pochodzi z Japonii, a jako medium liryczne wybrała język Cervantesa. Trochę dziwne? Na pewno nie w kraju kwitnącej wiśni. Zresztą hiszpański, śpiewany niskim, brutalnym głosem idealnie pasuje do takich muzycznych horrorów (sztandarowy przykład – Brujeria – rewelacyjny death/grind z Meksyku).

A teraz nieco krytyki. Przeczytałem gdzieś kiedyś, że doom metal to taki specyficzny gatunek metalu, w którym olewa się wyszukaną technikę gry i wybujałe kompozycje na rzecz tworzenia charakterystycznego, sugestywnego „klimatu”. Ogólnie uważam taką opinię za krzywdzącą, ale przywołując Paso Inferior, zdanie to okazuje się być trafne. Czterdzieści jeden minut i prawie nic się nie zmienia. Można zacząć od początku, od środka, od końca, a i tak efekt będzie podobny. Ale to dopiero pierwszy longplay Corrupted, na szczęście ten brzydki zwyczaj nie wszedł im w krew.


Lista utworów:

1. Paso Inferior

Długość: 41:46

Ocena: 6/10

piątek, 19 lutego 2010

Cemetery of Scream – Frozen Images


(CD, Metal Mind Productions, 2009)

Krakowski ensemble dużo uwagi poświęca temu, aby się słuchaczom nie znudzić. Weterani polskiej sceny przemierzyli w ciągu 17 lat wspólnego grania szeroki pas graniczny oddzielający posępne dominium doom metalu i tajmnicze gotyckie królestwo, przy kolejnych albumach zbliżając się do jednej z ich stolic, ale nie pozbywając się wpływów drugiej z nich.

Na najnowszym krążku po części widać kontynuację idei zaprezentowanych na ostatnim albumie (okładki są w podobnym stylu nawet). Gotycko-orientalne wątki wplecione w raczej standardowe rytmy i czysto brzmiące gitary, meandrujące od czasu do czasu wokół osi głównej melodii. Nowością są natomiast ostrzejsze numery, jak Cat’s Grin czy A Million As One, najwyraźniej próby lekkiego zredefiniowania dorobku.

Z punktu widzenia ewolucji twórczości CoS, nastąpiła istotna zmiana na wokalach. Olaf Różański dość potężnym głosem dodaje muzyce nieco bardziej epickiego brzmienia. Pojawia się tu również wiele innych głosów, męskich i żeńskich, także growlujących. Gdyby tylko nie ten słaby angielski akcent… co niestety zbyt często jest bolączką rodzimych śpiewaków. Ale nie doradzam przejścia na polski, bo mimo wszystko sporo jest kapel wykonujących liryki w jakże pięknym języku Mickiewicza czy Reymonta.

Mam też podobną uwagę jak przy poprzednim krążku grupy, The Event Horizon. Jest na Frozen Images kilka znakomitych, podkreślam, znakomitych kompozycji, jak lekki, rockowy Prince of the City’s Lights, instrumentalny Ritual Fire Dance czy nieco szorstki, niczym czesany pod włos kicek, wspomniany już Cat’s Grin. Ale sporo jest też zapychaczy. A może kawałków, których zupełnie nie trawię, a moja opinia spowodowana jest po prostu niezwykle dużą różnorodnością utworów? Night in White Satin jako covera romantycznej ballady sprzed wielu lat nie oceniam. Chyba że pod kątem wykonania, które jest całkiem poprawne.

Jak cała płyta zresztą. Solidne granie, czysta produkcja, dobra znajomość rzemiosła. Ale nie mogę przeboleć tego misz-maszu. Jedyne co mogę zrobić to zaprogramować odtwarzacz CD, aby pomijał nielubiane przeze mnie utwory. Na miejscu CoS wydałbym raczej trzy wydawnictwa typu Extended Play, powiązane być może tytułem w postać trylogii, jednak różnorodne stylistycznie. I wtedy wszystko działa jak natura chciała.

Lista utworów:

1. Bluebird
2. Prince of the City’s Lights
3. Cat’s Grin
4. The Bridge of Ashes
5. In Your Blood
6. Golden Lullaby
7. Ritual Fire Dance
8. Black Flowers
9. A Million As One
10.Geisha Out of Dreams
11.Sapphire Sun
12.Night in White Satin

Długość: 65:07

Ocena: 6/10

czwartek, 18 lutego 2010

Cemetery of Scream – The Event Horizon


(CD, Metal Mind Records, 2006)

Wiele wody musiało upłynąć w Gangesie, nim CoS zdecydowało się ponownie wziąć w posiadanie rząd dusz zarówno swych wielbicieli, jak i przygodnych słuchaczy. Przyznam się, że do niedawna należałem do tej ostatniej kategorii. Właśnie wydanie The Event Horizon natchnęło mnie do głębszego zapoznania się z twórczością krakowskiej grupy.

Gdy już miałem pełny obraz sytuacji, prawda okazała się niestety smutna – po bardzo dobrym Prelude… oczekiwania były z pewnością duże, a dostaliśmy album zaledwie przeciętny. Nie najgorszy, po prostu taki średni średniak.

Urzekł mnie tutaj szczególnie charakterystyczny, gotycki, a może i therionowski orientalizm przyprawiony konkretnym, rockowym uderzeniem w utworze Ganges, jak również paradajsowo-chilloutowy klimat kolejnego kawałka. Mocnymi punktami płyty są również otwierający Prophet i tajemniczy jak zielony duch z butelki Absinthe.

Ale to tylko połowa płyty… co z resztą? W tym problem - zupełnie mi nie podeszły. Odnoszę wrażenie, że skoro odejmuje się nieco mroku, trzeba zapełnić tą lukę większą „chwytliwością”, bardziej wyrazistą strukturą, szczególnie w piosenkach o „radiowych” długościach. Bo warto zaznaczyć, Cemetery of Scream porzuciło doomową posępność na rzecz klimatów „bardziej do słuchania” dla szerszego audytorium. Zniknęły agresywne growle, kompozycje nie mają już tego „eteralnego” posmaku, rytmika stała się bardziej zdecydowana. Wspomniany wcześniej Paradise Lost też wykonał taki ruch, z tym, że był to ruch zrobiony po mistrzowsku.

Nie neguję kierunku, w którym jedna z naszych najlepszych kapel od mrocznych klimatów chce podążać, ewolucja jest niezmiennym i nieubłaganym prawem natury. Nie powiem też, że może to wszystko odbyło się zbyt szybko – w końcu premiera przedostatniego longpleja CoS miała miejsce wiele lat wcześniej. Proszę tylko o dorzucenie do muzycznego kociołka iskierki geniuszu, dzięki której ten wywar stanie się magiczny. Bo o dziwo, nawet tworząc peany na cześć śmierci i rozkładu, jak czyni to większość perwersyjnie dołujących kapel funeralowych, można słuchaczom przynieść nie morowe powietrze, ale ożywczy wiatr zmian, zaskoczyć nie tylko doskonałością, ale i unikalnością formy.

To, co wypada poza horyzont zdarzeń, przestaje dla nas istnieć. Mam więc nadzieję, że tytuł ten nie stanie się czarnym proroctwem, a Cemetery of Scream znów pokaże klasę, wydając album, który nie będzie kolejnym krokiem do tyłu. Szkoda by było, naprawdę.

PS. Recka Frozen Images już niedługo


Lista utworów:

1. Prophet
2. Ganges
3. Komatrance
4. On The Border
5. Cold Obsession In My Eyes
6. Absinthe
7. The Secret Window
8. Burial Ground
9. In His Room
10.Where Next?

Długość: 45:14

Ocena: 5/10

niedziela, 14 lutego 2010

The Wounded Kings – The Shadow Over Atlantis


(CD, I Hate Records 2010)

Nazwa kapeli całkiem nieskromna, jednak i nie nieuzasadniona. Najnowszym, drugim w karierze krążkiem Królowie odskakują konkurencji o odległość krótkiego spaceru w siedmiomilowych butach.

Dartmoor, osnute mgłą wrzosowiska w południowo-zachodniej Anglii, zmitologizowane w licznych przekazach o duchach i bezgłowych jeźdżcach, unieśmiertelnione literacko przez Arthura Conan Doyle’a (Pies Baskervillów!) czy Agathę Christie. To stąd wywodzą się twórcy muzycznej czarnej perły, ubranej w rozpełzłą mrocznymi farbami, pełną symboliki okładkę.

Wprowadzający The Swirling Mist po prostu zwala z nóg. Intensywne jak grawitacja na Jowiszu gitary brodzące w odmętach posępnego tła, uzupełnione zaledwie kilkoma linijkami tekstu. Po kilku minutach niczym delta Nilu rozlewają się enigmatyczne melodie w stylu późnego Esoteric, z gitarami nastrojonymi jak w solówkach Gregora Mackintosha na Gothic.

W dwóch kolejnych parach utwór – przerywnik nasuwa się coraz silniej refleksja o umiejętnym wykorzystaniu instrumentów klawiszowych do wytworzenia klimatu stanowiącego sedno płyty. Powracają również zgoła dyhsharmoniczne solówki, potęgujące nastrój zagłady tytułowej Atlantydy. Epicko-psychodeliczny The Sons of Belial rozlega się echem Candlemass i jakże tradycyjnych wokali. Finiszujący, aczkolwiek powolnie rowijający się Invocation of the Ancients motyw ten kontynuuje, uciekając w odwieczną ciszę ostatnim zawołaniem proroków.

Rok pański 2010 z pewnością pełen będzie blasków i cieni, wydawnictw gorszych i lepszych. Cienie Nad Atantydą, proroczo mówiąc, uplasują się wysoko we wszelkich rankingach. To po prostu płyta na więcej niż jeden wieczór.

Lista utworów:

1. The Swirling Mist
2. Baptism of Atlantis
3. Into the Ocean’s Abyss
4. The Sons of Belial
5. Deathless Echo
6. Invocation of the Ancients

Długość: 41:35

Ocena: 8/10

piątek, 12 lutego 2010

Confessor - Unraveled


(CD, Season of Mist, 2005)

Kiedyś zastanawiałem się, dlaczego Nick Holmes na tylnej okładce Lost Paradise ubrany jest w t-shirta z dość charakterystycznym logo amerykańskich eksperymentatorów – Confessor, wtedy jeszcze podziemniaków z trzema demówkami na koncie. Przesłuchałem więc ich pierwszy album, Condemned datowany na 1991 rok. Straszny wykręt, trzeba przynać, ale z pewnością ciekawy. Po jego wydaniu spowiednicy ucichli na kilkanaście lat, aż tu nagle, poprzedzony epką i singlem, w roku 2005 ukazał się drugi ich opus, Unraveled. Opus magnum, co warto zaznaczyć.

Świetnie się tego słucha, choć naprawdę nie umiem powiedzieć, do czego to podobne… być może do Watchtower, pionierów metalowej progresywy sprzed dwudziestu lat. Generalnie, to takie tradowe bujanie a la Trouble w asymetrycznych tempach, taki szalony wynalazek zdziwaczałego naukowca, zbudowany z części od pralki, trabanta i tostera do kawy. Przypuszczam, że chłopaki z Confessora znaleźli zapis nutowy w leju po meteorycie i po lekkim dostosowaniu do ziemskiego instrumentarium, nagrali i puścili w świat. Albo w ramach relaksu puszczali sobie ulubione nagrania od tyłu, aż spłynęły na nich fale zwariowanego natchnienia.

Charakterystyczny, wysoki ton wokalu Scotta Jeffreysa nie wszystkim przypadnie do gustu, ale pomaga zatrzymać rwący strumień riffów w ryzach. Korzystając z zamieszania, perkusista wyczynia takie sztuczki na swoim zestawie garnków i pokrywek, o jakich się fizjonomom do tej pory nie śniło. Nie mówiąc już o basie, stanowiącym doskonałe uzupełnienie sekcji rytmicznej. Warto zainwestować w dobry sprzęt grający, żeby usłyszeć wszystkie niesamowite przejścia, poczuć wszystkie smaczki tego znakomitego deserku dla zakochanych w melancholii i klasycznych zagrywkach z odrobiną niesamowitości.

Wpuszczeni w zawiłą muzyczną pułapkę zastawioną przez Confessora, będziemy się wić i gryźć niewidzialne sidła melodyjnych pasaży, wdychając opary słodkiego nektaru zasłyszanych już być może motywów, ale w zupełnie egzotycznych aranżacjach. Oto rzecz dla znudzonych przewidywalnością i schematycznością, taki dodatkowy kolorek do tęczy, o którym nikt do tej pory nie wiedział. Ale w zasadzie pasuje do każdej okazji, a szczególnie do braku okazji, bo wtedy odsłuchanie Unraveled od początku do końca samo może się stać wydarzeniem wyjątkowym, takim bardzo interesującym punktem każdego dnia. Zachęcam więc wszystkich do zrywania owoców także z tego drzewa, z którego podobno nie wolno.


Lista utworów:

1. Cross the Bar
2. Until Tomorrow
3. Wigstand
4. Blueprint Soul
5. The Downside
6. Sour Times
7. Hibernation
8. Strata of Fear
9. (hidden track)

Długość: 46:49

Ocena: 9/10

poniedziałek, 8 lutego 2010

Diesto - High As The Sun


(self-released, 2009)

Rozgrzane bezlitosnym słońcem powietrze zniekształcało widziane z daleka zarysy drewnianej mieściny. Kolczasty, okrąglutki krzaczek przesmyknął w poprzek drogi. Przyniesione gorącym pustynnym wiatrem riffy na noisowo-rockowych gitarach-rumakach, przywiązawszy hałaśliwe chabety przed wejściem do saloonu, zamówiły po brudnej szklaneczce marnej whisky. I jak na stonerowe szarpnięcia przystało, zaczęły się rozkręcać.

Już po trzeciej kolejce uzbrojone w potężne perkusyjne rewolwery awatary smętnego zawodzenia wygoniły z lokalu zamulonych upałem poszukiwaczy szczęścia i przyglądające się z ciekawością podłe kurtyzany, rozpoczynając budynek po budynku podbój sennego miasteczka. Strzały zza winkla, strzały z biodra, rykoszety odbijające się z głośnym brzdękiem od wiader i okutych beczek dziesiątkowały zupełnie nieprzygotowanych na nawałę strunowego rabanu osadników.

Akurat tak wypadło, że w samo południe jeźdźcy apokalipsy spotkali przy placu z szubienicą lokalnego szeryfa. Niestety, już po chwili biedny chłopina wraz ze swym pucułowatym zastępcą uciekali w obłoku kurzu, pogubiwszy kapelusze. Bezprawne, dosadne, niemal chaotyczne zagrywki doprowadziły niestrudzonego stróża prawa do zwątpienia w moc systemu legalnego.

Kiedy zachodzące słońce postanowiło wreszcie ulżyć spieczonej ziemii, zamieniając zapomnianą osadę w krainę długich cieni, upiorna drużyna pędziła już w stronę horyzontu. Z niemal godziną mocnego uderzenia w ich zanadrzu, los położonych przy dyliżansowym szlaku mieścin wydawał się osądzony…

The End

Lista utworów:

1. Beyond the Graves
2. All Eyes Upon You
3. High as the Sun
4. Lowlight
5. The Longest Day
6. Waiting for the Fall

Długość: 56:42

Ocena: 8/10

środa, 3 lutego 2010

Bethlehem - Dark Metal


(CD, Adipocere Records 1994)

Kapitulacja. Zejście z drogi właściwej żywym. Rezygnacja z miarowego oddechu. Ostatni blask gasnącej świecy. Nieme przesunięcie do cienia. Zakręcenie kurka z siłami witalnymi. Oparcie się o lustro i zaskakujący upadek na drugą stronę. Blady świt na pustkowiach niebytu. Dawno temu odjechał ostatni pociąg ze stacji „kontynuacja”…

Dławiący żal, nienasycona ambicja wieczności, uległość wobec odwiecznych zasad. Wymuszony krzyk rozpaczy, echo przebrzmiałej niewinności, rozwiązanie zagadki ułożonej przez swawolny, niezagrożony do tej pory kolektyw nieświadomości. A jasny punkt oddala się coraz bardziej, jest już ledwie widoczny…

Bariera namacalności już została przekroczona, w dym przeistacza się psyche i soma, rozsypuje się piaskowy zamek dokonań, zacierają się wszelkie ślady niedawnej obecności. Fakt teraźniejszej i przyszłej absencji pod błękitnym niebem wyrzeźbiony zostaje na marmurowej tablicy. A jezioro życia już dawno zamarzło…

Tuż przedtem, upadek sztucznej moralności, zwierzęcy strach szczerzący zęby na przechodniów, iskry bezczelnej nadziei sypiące się na chodnik. Ale cóż z tego, w oddali słychać już pogłos orkiestry z wielką pompą rozpoczynającej grande finale. Sidła odwiecznego myśliwego zaciskają się coraz mocniej, a krwawy żniwiarz ostrzy lśniącą szafirem kosę.

Nagle wszystko się uspokaja, pstrokate tęcze chaotycznych migawek gasną w obliczu oczyszczającego światła prawdy, cichną denerwujące szumy i trzaski codziennych pojedynków z banalną rzeczywistością. Przychodzi nagłe wzruszenie, niedowierzanie, że zawsze mogło być tak pięknie i wspaniale, że ostateczna i przerażająca decyzja nigdy nie niosła za sobą negatywnych konsekwencji…

Początek i koniec w jednym miejscu, radość i smutek w jednym czasie, „tak” i „nie” podające sobie dłoń w przyjaznym geście szczerej zgody. Perfekcyjna harmonia nicości, tak autentycznie wyczekiwany spokój, ciche złożenie głowy na miękkiej poduszce wieczności.

Przesłanie Mrocznego Metalu staje się dla nas jasne dopiero wtedy, gdy uzmysłowimy sobie, że koniec może być już bardzo blisko. Ale czy taka wiedza da nam satysfakcję? Czy poczujemy ulgę po odkryciu wszystkich kart?

Nieważne, tu nie chodzi o precyzyjne wbicie igły w oś czasu, liczy się tylko oszałamiający spektakl ludzkich emocji. Arena, na której ścierają się sprzeczne, często niezrozumiałe siły rozrywające kruchą materię życia. Zupełnie tak, jak pokazał to nam kilkanaście lat temu Bethlehem.

Z dedykacją dla M.

Lista utworów:

1. The Eleventh Commandment
2. Apocalyptic Dance
3. Second Coming
4. Vargtimmen
5. 3rd Nocturnal Prayer
6. Funereal Owlblood
7. Veiled Irreligion
8. Gepriesen Sie Der Untergang
9. Supplementary Exegesis
10. Wintermute

Długość: 69:28

Ocena: 10/10

niedziela, 31 stycznia 2010

Oversoul - Seven Days in November


(CD, Brainticket 2000)

Od czasu do czasu warto posłuchać muzyki opartej na tradycyjnych dla tej formy sztuki wartościach. Naturalne brzmienie instrumentów, naturalnie brzmiący głos wokalisty śpiewającego o całkiem przyziemnych sprawach. Tradycyjna struktura zwrotka-refren, przerywana popisami instrumentalistów, którzy, co każdy jest w stanie usłyszeć, umieją lub nie umieją grać. Muzyka, która mogłaby trafić do ogólnodostępnej rozgłośni radiowej i być odtwarzana w środku dnia bez zgrzytów ze strony słuchaczy.

Od razu nasuwa się stereotypowa opinia – „znane, typowe, czyli raczej mało ambitne i po prostu nudne”. Akurat w przypadku Oversoul i ich jedynego wydawnictwa tego powiedzieć nie można. Albo tego, że to jacyś przypadkowi amatorzy. W składzie znaleźli się między innymi członkowie bardziej znanych bandów, takich jak Place of Skulls czy Revelation. Czwórka ludzi nagrała naprawdę świetną płytę, niebanalną, ale i niepretensjonalną.

Dziewięć dość rozbudowanych utworów, z których każdy trzyma poziom, nie mogąc być w żaden sposób nazwanym zapychaczem. Esencja klasycznego doom metalu z lekko progresywnym zacięciem. Szczególnie wyróżnia się tutaj balladowy, majestatyczny Matters of the Soul. Bardzo charakterystyczny ton gitar, dobrze oddający ducha i przesłanie tej muzyki. Liryki raczej typowe, głos jest po prostu jednym z instrumentów, wprowadzając odbiorcę w zastosowany nastrój osobistej rozkminy i rozliczeń z przeszłością.

Seven Days in November to płyta, która nie męczy. A niektórym wykonawcom nawet taki niski standard trudno zachować. Brawa dla Oversoul.

Lista utworów:

1. Games
2. Bee Sting
3. Forgive Me
4. Matters of the Soul
5. Inner Dilemma
6. Withdrawing from the World
7. Fathernature
8. Feel
9. Sphere

Długość: 53:59

Ocena: 7/10