BLOG POŚWIĘCONY MUZYCE DOOM METALOWEJ. RECENZJE. HISTORIA. NOWE TRENDY.








Szanowni Czytelnicy

Riders of Endtime poświęcony jest muzyce doom metalowej, ale postrzeganej raczej przez wymiar jej współczesnych, ekstremalnych gatunków. Blogi wyrażają preferencje, opinie i poglądy ich autorów. Dlatego też nie ukrywam, że dobór treści jest subiektywny, a może i tendencyjny. Ze względu na muzyczne zainteresowania, będę ciążył w kierunku nieco bardziej "abrazyjnych" podgatunków pozbawionego nadziei (ale nie beznadziejnego) metalu. Wczesny death/doom, muzyczna ekstrema drone/doom oraz koktajl zagłady z błotem, głównie z okolic Nowego Orleanu to tematyka kluczowa dla bloga.

Skupiam się głównie na recenzjach, staram się w kilku słowach przekonać do lub odradzić zapoznanie się z wybranym wydawnictwem. Poprzez odkrywanie, publikowanie, zachęcanie staram się przekonać, że doom metalu warto słuchać. Że mimo ograniczonego zasięgu i grona słuchaczy, warto odnaleźć w tym gatunku mrocznej sztuki czegoś dla siebie.


Krzysztof Koper, urai






środa, 22 lutego 2012

Cianide - A Descent Into Hell


(CD, Red Light Records, 1994)

Według współczesnego filozofa Dennisa Duttona, który sformułował siedem uniwersalnych wyróżników ludzkiej estetyki, muzyka to jedna z wyjatkowych przykładów sztuk, które nie zawsze symulują doświadczenia rzeczywistości. Muzyka nie imituje, muzyka tworzy. Maluje dźwiękowe krajobrazy i zapełnia je życiem. Albo strachem, ciemnością i śmiercią. A w obliczu zmasowanego ataku abysalnych wątków tylko wyobraźnia jest naszym sprzymierzeńcem, pomagając w niewielkim choćby uchwyceniu ich sensu.

W muzyce Cianide tego sensu musimy poszukiwać wśród oddechu śmierci i ognia piekielnego, wśród upiornych pejzaży, zasnutych toksyczną mgłą złowieszczych kształtów i posępnego półmroku. Deathmetalowa legenda Chicago w początkach swojej twórczości wykazała duże zainteresowanie implementacją ciężkich i powolnych motywów do granej przez siebie muzyki - już na przełomie lat dziewięćdziesiątych (powstali w 1988). Cianide jako forpoczta death/doom, obok Winter, diSEMBOWELMENT i Paradise Lost?

Dlaczego nie… O świetnym Eulogy z jakże znajomą brzmiącą solówką, walcowatym Darkness czy epickim Mountains in Thunder nie powiemy inaczej niż „rasowy, oldschoolowy d/d”. Choć miejscami, jak w Death Dealer, jest dość skocznie, nawet zachacza to o grind. No ale w końcu to także znak firmowy dI... Przejście od „wolnego death metalu” do d/d miało charakter ewolucyjny, dlatego płyt pierwszych przedstawicieli gatunku nie możemy jednoznacznie klasyfikować w jego obrębie.

Descent Into Hell trafia w idealny punkt czasowy pomiędzy niedosytem a przesytem - to profesjonalne podejście do zamykania albumu, którego wielu artystom niestety brakuje. Produkcja niezła, choć wyraźnie podkreślono niskie tony – buczące gitary, dudniąca perkusja, głęboki growl to cechy charakterystyczne całego nagrania – „organic feel”, można by powiedzieć. Słucha się tego bardzo dobrze za każdym razem, nie odczuwając przewidywalności i schematyczności. Płytę poleciłbym nie tylko wyznawcom d/d, ale każdemu fanowi i fance muzyki metalowej.


Lista utworów:

1. Gates of Slumber
2. Eulogy
3. The Undead March
4. The Luciferian Twilight
5. Beyond the Fallen Horizon
6. Darkness
7. Death Dealer
8. Mountains in Thunder
9. Scourging at the Pillar

Długość: 45:05

Ocena: 8/10


sobota, 3 grudnia 2011

Substance for God - Assembly of Flowers


(CD, Bne 1994)

Nieznany klasyk – tak najkrócej należałoby określić jedyne wydawnictwo całkiem anonimowej kapeli z Izraela. Ukryty skarb – takie stwierdzenie narzuca się samo po przesłuchaniu krążka. Ekstremalnie trudno się na niego natknąć, ale jeśli już, to wrażenia pozostawia niesamowite. Historia Assembly of Flowers wydaje się wyrwana z jakiegokolwiek kontekstu, pojawia się znikąd, ale jednak wydaje się znajoma. Jak to możliwe?

Ta płyta to prawdziwy klasyk wczesnego death/doom metalu, bardzo uniwersalny i po mistrzowsku zrealizowany. Świetne wyważenie elementów – nie za ostro, ale i niezbyt łagodnie; melodyjnie, ale bez popadania w rokokowy przesyt; tempa utrzymane raczej na średnim poziomie. Śpiewak staje na wysokości zadania, zmieniając często technikę wokalną i nie nadwyrężając zbytnio strun głosowych. Atmosfera kreowana przez muzykę nie jest może przesycona emocjami, ale niesie w sobie odpowiedni ładunek skłaniający do ekscytacji i uniesień. Wygląda to na średniaka, prawda?

Otóż nie, nie wygląda. Nie będąc ortodoksami ani skrupulantami, panowie z Substance for God ukręcili doskonałego słuchowego sękacza, bez śladu zakalca albo rozpulchnionego muzycznego szitu z supermarketów. Powstaje więc pytanie – czy ich siłą jest umiejętne kopiowanie dobrych wzorców (inaczej ciężko byłoby recenzentowi określić jakość dzieła), a może potencjał innowacji i dobrego gustu?

Odpowiedź ponownie musi być zrównoważona i niejednoznaczna – otóż kryterium wysokiej jakości wydawnictwa jest oryginalna twórczość połączona ze świadomością i odwołaniem do głównego w tamtych dniach nurtu d/d – taka „trzecia droga”. Szczególnie silny jest wpływ Paradise Lost. Właściwie możnaby rzec, że zmieściliby ten materiał pod własnym szyldem gdzieś pomiędzy Shades of God a Icon. A na pewno nie musieliby się niczego wstydzić. Dlatego też uważam, że ekipa z Izraela miała prawo działać bez kompleksów i próbować szlifować własny styl. Niestety był to ich łabędzi śpiew.

Poniżej link do oficjalnego teledysku. Tradycyjnie – jedynego. Arcydzieło srebrnego ekranu to to nie jest, ale najważniejsze, że powstało i stanowi zapis historii tego wybitnego wydawnictwa i wybitnego zespołu.

Dodatkowo, w ramach mikołajowej niespodzianki, zapis najlepszego, moim zdaniem, utworu na płycie.


Lista utworów:

1. The Love I´ve Bereaved
2. The Swan Song
3. Memorial Prayer
4. Behind The Wreath
5. Verse Of Sorrow
6. Assembly Of Flowers
7. Crowned Seclusion
8. The Promise

Długość: 44:25

Ocena: 9/10




wtorek, 8 listopada 2011

My Dying Bride - Barghest O' Whitby


(CD, Peaceville Records, 2011)

Około 90 mil dzieli Halifax od Whitby - to dwugodzinna podróż z zachodniego do północnego hrabstwa Yorkshire, z pennińskich wrzosowisk na smagane wiatrami wybrzeże Morza Pólnocnego. W taką wyprawę w poszukiwaniu natchnienia udał się ostatnio Aaron Stainthorpe i jego drużyna, a wynikiem jest najnowsza EP-ka grupy, The Barghest O’ Whitby.

Dlaczego akurat tam? 120 lat wcześniej to senne miasteczko odwiedził niejaki Bram Stoker, poszukując inspiracji do noweli literackich własnego autorstwa, których wydawanie pomagało mu podreperować skromny budżet.

Pewnej straszliwej nocy, pośrodku gwałtownego sztormu, na wybrzeżu nieopodal miasta Whitby osiada rosyjski statek Demeter. Brakuje załogi, a ostatnie dramatyczne zapiski w dzienniku okrętowym mówią o dziwnych wydarzeniach i o złowrogiej sile, która opanowała jednostkę, doprowadzając do tragedii. Świadkowie podobno widzieli wielkiego, czarnego psa uciekającego z wraku…

Taki wątek pojawia się w początkowych rozdziałach Drakuli, najsłynniejszej z powieści gotyckich, wydanej przez Stokera w 1897 roku. A czarny pies? Czarny pies to barghest, mityczny pies-goblin wywodzący się z legend północnej Anglii, akurat w tym szczególnym literackim kontekście stanowiący jedną z postaci, w którą zdolny jest zamieniać się hrabia-wampir.

Scena i tło przygotowane, audytorium nastrojone do właściwej atmosfery, zatem co z artystami? Zgodnie z oczekiwaniami, pokazali, że naprawdę należy się z nimi liczyć na muzycznym rynku. To kolejna solidna porcja materiału od My Dying Bride. Nietypowa, bo aż półgodzinna suita, na miarę Edge of Sanity – Crimson lub Change of Seasons od Dream Theater, która stotnie stanowi przekrój stylów i świadectwo wielkich możliwości kapeli z Halifax.

Początek jaskrawy, szum wiatru przecięty gitarowym jazgotem i sugestywnym brzmieniem smyczka. Nieśmiało wchodzi perkusja, która nada rytm dalszej części utworu. Złowrogi wokal próbujący wedrzeć się z przekazem. Blasty, równa melodia i udomowienie Barghesta. Mówi konkretnie, czysto. Znowu smyczki, niczym zapowiedź nadciągającej burzy. Tonacja ściąga w dół…

Ponownie przebudzenie, kolejny dzień bez słońca na horyzoncie. Wyrównanie, aparat EKG wybija równy, powolny puls. Zdania pytające, deklaracje, szersze spojrzenie, bez krzty egoizmu. Dłuższe melodyjne przejście, właściwie nużące… do punktu zupełnej ciszy, minus sto decybeli.

Znów solo wiosło rypiące ciszę i wiatr w tle. I znów wchodzi cały zestaw, ale bez szału, bardzo przewidywalnie. Czas na zaparzenie herbatki albo wyciągnięcie browara z lodówki.

Wtem! W dwudziestej minucie zmieniamy scenerię, połałdowana melodia i gasnący wokal… Melodia świdruje czarne chmury, które w międzyczasie zebrały się nad horyzontem. Brzęk, ostatni feedback i…. jazdaaaaa!

Ha! Mocne udzerzenie ze wszech stron świata! Pokazówka lepsza niż telezakupy w Mango! Trzy minuty blastów, moment chwały MDB. Jaki doom metal? Żwawe to jak pieron, pełnokrwiste i soczyste! Nie ma lipy!


Lista utworów:

1. The Barghest O’ Whitby

Długość: 27:04

Ocena: 9/10


piątek, 4 listopada 2011

My Dying Bride - Evinta


(2x CD, Peaceville Records, 2011)

Już za trzy dni premiera nowej EP-ki My Dying Bride, The Barghest O' Whitby. Jak można przeczytać w przedpremierowych recenzjach, jest to pewien powrót do korzeni, do stylu bardziej brutalnego i surowego niż ostatnie wydawnictwa. Bo chodzą słuchy, że grupa z Halifax zamienia się w ciepłe kluchy i odcinaczy kuponów. Ale dopóki czekamy, zerknijmy na majowy podarek od Aarona i spółki, dwu- lub nawet trzypłytową Evintę. Trzypłytowa, limitowana do 3000 kopii edycja jest właściwie niedostępna w kraju nad Wisłą i kosztuje około 90 euro.

Ewaluację rozpocznę od zastrzeżenia: to nie metal. To tylko i wyłącznie czyste wokale, sporo elektroniki i klasyczne instrumenty znane na co dzień choćby z filharmonii. Przy dziewiczym odsłuchaniu można doznać dysonansu poznawczego albo zastanawiać się, czy do digipaka nie włożono przez przypadek niewłaściwych krążków.

Jest nastrojowo, dramatycznie, klimatycznie, przestrzennie, wyraźnie, poważnie i technicznie bezbłędnie. My Dying Bride kolejny raz pokazało, że jest koniem pociągowym wytwórni Peaceville.

MDB chciało się pokazać ze strony ideowej, a mianowicie, co kryje się w ich twórczości za doom metalowym przebraniem. Czysta esencja ich stylu, ogołocona z gitar i perkusji, poszerzona o elementy symfoniczne. Ale to nie S&M Metalliki, to nie są przeróbki ich najbardziej znanych utworów. Najbardziej charakterystyczne motywy muzyczne, które pojawiały się w ciągu dwudziestolecia działalności MDB pojawiają się jako krótkie tematy w utworach na Evinta. To prawdziwa gratka dla zagorzałych fanów - zgadywanie i rozpoznawanie tych wstawek.

Król jest nagi! Ale król sam to widzi i wcale się tego nie wstydzi. Suweren nie musi nikomu tłumaczyć swoich zamierzeń i decyzji. Gawiedź więc jajek i pomidorów nie rzuca, za to stoi z paszczami rozdziawionymi w zachwycie. Evinta jest piękna.

Poniżej jedna z muzycznych zagadek. Na okładce czarna mewa goni białą mewę. Z czym Ci się to kojarzy?


Lista utworów:

CD1
1. In Your Dark Pavilion
2. You Are Not the One Who Loves Me
3. Of Lilies Bent with Tears
4. The Distance, Busy with Shadows
5. Of Sorry Eyes in March

CD2
1. Vanité Triomphante
2. That Dress and Summer Skin
3. And Then You Go
4. A Hand of Awful Rewards

CD3 (Evinta: Deluxe)
1. The Music of Flesh
2. Seven Times She Wept
3. The Burning Coast of Regnum Italicum
4. She Heard My Body Dying
5. And All Their Joy Was Drowned

Długość: 87:07 (Evinta: Deluxe + 41:47)

Ocena: 8/10


poniedziałek, 31 października 2011

Nyogtha - Origin of "I"



“Men knew him as the Dweller in Darkness, that brother of the Old Ones called Nyogtha, the Thing that should not be. He can be summoned to Earth's surface through certain secret caverns and fissures, and sorcerers have seen him in Syria and below the black tower of Leng; from the Thang Grotto of Tartary he has come ravening to bring terror and destruction among the pavilions of the great Khan. Only by the looped cross, by the Vach-Viraj incantation and by the Tikkoun elixir may he be driven back to the nighted caverns of hidden foulness where he dwelleth.”

- Henry Kuttner, "The Salem Horror"



Nie jest niczym niezwykłym, że H.P. Lovecraft zafascynował swoją twórczością rzesze następców w pisarskim rzemiośle, ani że od czasu do czasu i w muzyce pojawiają się wątki związane z Przedwiecznymi… Cthulhu, Azathoth, Yog-Sothoth, Shub-Niggurath to określenia kojarzone nawet przez niezbyt gorliwych czytelników mistrza dwudziestowiecznej opowieści grozy z nazw utworów, albumów, niekiedy nawet mian zespołów. Rzadziej natomiast podejmowane są próby wytworzenia klimatu, dźwiękowego tła tego, czego podobno rozumem pojąć się nie da, nie oszalawszy doszczętnie.

No i tutaj w sukurs przychodzi zła sława muzyki drone/doom, zasłużenie lub nie uważanej za jeden z najtrudniejszych w odbiorze i najcięższych styli, w istocie niekiedy zdający się przekraczać granice bardzo szeroko pojętej estetyki i harmonii. Czyli, notabene, idealny środek wyrażenia czegoś, co straszliwe i niepojęte, wyjętego z czasu i przestrzeni w naszym jakże marnym i ograniczonym tych pojęć rozumieniu.

Oczywiście dzisiaj jak najbardziej wypada wspomagać swoje instrumentalne wybryki zastrzykiem elektroniki. Albo lepiej wrzucić wszystkie instrumenty do paszczy elektronicznego potwora, poczekać, aż je przetrawi i efekt mieć podany jak na tacy – choć tutaj niekiedy narzuca się silniejsze skojarzenie z drugim końcem układu pokarmowego. Ale muzyka Nyogtha to nie byle gówno! Tak, jasne, bez komputera ani rusz tworzyć takie wielopoziomowe, okraszone potężnym reverbem i echem cuda. Można to zrobić umiejętnie, tak, aby nie zniszczyć organicznej, pulsującej struktury gitarowego buczenia na niskich hercach albo zwyczajnie spieprzyć. Tu na szczęście mamy do czynienia z tym pierwszym zdarzeniem.

Ta muzyka naprawdę wyraża grozę, a jej straszliwa esencja jest bardzo przekonująca. Poraża swoim względnym spokojem, mocno działa na wyobraźnię tworząc pewien niedosyt. Wyraża niespełnienie spowodowane niemocą stawienia czoła potędze, która manipuluje człowieczym losem. Wysysa życiową energię, pozostawia bezbronnym, po czym bezlitośnie wciska w otchłań.

Płyta na razie czeka na wydanie, a tymczasem jest dostępna do odsłuchu i pobrania za darmo (link w obrazku poniżej).


Lista utworów:

1. Turns to Dust…
2. Feedback From the Human Void
3. The Third Eye
4. The Birth of Consciousness

Długość: 69:30

Ocena: 8/10


niedziela, 30 października 2011

Beyond Belief - Towards the Diabolical Experiment


(CD, Shark Records 1993)

Death/Doom w klasycznej, czystej formie. Zgadza się data – 1993 rok, zgadza się miejsce: Holandia, zgadza się styl – surowy, ciężki, okraszony niskim growlem i melodiami meandrującymi wokół dostojnie maszerującej struktury perkusyjno-basowej.

Sukcesy wielkiej trójki z Peaceville, kunszt będących u szczytu potęgi niderlandzkich mistrzów, klasyki przybywające zza oceanu i nieliczne propozycje skandynawów rozpaliły w sercach setek młodych muzyków chęć podążania tym ekstremalnym jak na owe czasy szlakiem metaforycznej rozpaczy i zagłady. Niewielu się to udało, a niedługo potem styl przeszedł metamorfozę z plugawej gąsienicy w nieco „gładszego i wymuskanego” melodyjnego motyla bez jaj. Beyond Belief bieżył pośrodku tej fali wschodzących talentów, wydał dwa pełne albumy i zamilkł, o czym świadczą choćby niemałe trudności w zdobyciu rzetelnych informacji na temat działalności grupy z Kampen.

Dlatego też spotkanie z ich twórczością nie ma charakteru przypadkowego, a przystępność omawianego wydawnictwa jest w zasadzie wprost proporcjonalna do zainteresowania tym charakterystycznym stylem wczesnego d/d i godzin poświęconych słuchaniu podobnych krążków. Propozycja czysto fakultatywna. Świetne Shapes of Sorrow oraz Kissing In XTC, ciekawe instrumentalne wstawki. Jest tu wszystko, czego należałoby się spodziewać.


Lista utworów:

1. Intro : Ave
2. Shapes of Sorrow
3. Stranded
4. The Experiment
5. The Nameless
6. Silent Are the Holy
7. Fade Away
8. Untouched
9. Prophetic Countdown
10. Kissing in XTC
11. The Finishing Touch
12. Outro : Never

Długość: 54:32

Ocena: 6/10


Murkrat - MurkRat


(CD, Aesthetic Death 2008)

Dziarskie australijskie dziołchy nagrały płytę i nie mają się czego wstydzić. W zdominowanym przez samców świecie ekstremalnego metalu mogą chadzać dumnie, z podniesionym czołem i rozpychać się łokciami w alei sław. W pewnym sensie muzyczny eksperyment, ale i oparty na solidnych podstawach i standardach wypracowanych już kilkadziesiąt lat wcześniej. Hojnie zagospodarowany krążek, siedemdziesiąt cztery minuty, aby dać się przekonać pomysłom Mandy Andresen, która udziela się również w death/doomowym The Slow Death oraz projektuje grafikę, m. in. dla bardziej rozsławionych krajan z Mournful Congregation.

Jednym z tych pomysłów jest wykonywanie sekcji wokalnych czystym, żeńskim głosem, lekko zawodzącym, miejscami dynamicznie i wysoko skrzekliwym, ale nigdy nie schodzącym do poziomu wrzasków lub warknięć. Sugeruje to chęć skierowania uwagi słuchacza na treść przekazu – poetycką, metaforyczną, czasem dość dosadnie atakującą zorganizowaną religię:

Morality play takes a long and winding road
The actors play and the dancers dance,
Serpentine path,
wreaths the knot tighter to its throat.
And every coin pays for more rope.


Wysoka produktywność, wskazana przeze mnie wcześniej, jest niestety również wadą wydawnictwa – miejscami robi się dość płasko, monotonicznie, a im bliżej końca, tym silniejsza refleksja, że niektóre motywy zostały dość mocno wyeksploatowane. Mimo to, warto interesować się tym, co dzieje się na muzycznej scenie antypodów, bo dzieje się sporo - czego przykładem jest pełnopłytowy debiut Murkrat.


Lista utworów:

1. Believers
2. The Predatory Herd
3. Morality Slug
4. Blessed Are the Rats
5. Alter-nativity
6. Hysteria Ripple
7. Plague Gestation
8. Devouring Down the Spiral

Długość: 74:04

Ocena: 7/10


wtorek, 25 października 2011

Hooded Menace - Fullfill the Curse


(CD, Razorback Records 2008)

Lokomotywą twórczą Hooded Menace jest Lasse Pyykkö, muzyk udzielający się m. in. w niżej opisywanym Acid Witch, ale przede wszystkim w noszącym pewne znamiona undergroundowej uberkultowości deathmetalowym Phlegethon (ciągła aktywność i masa demówek wydanych od 1989 roku). Cechą wspólną realizowanych przez niego projektów jest tematyka – horror, i to w ujęciu raczej średniobudżetowych filmów o europejskiej proweniencji z okresu trzech dekad poczynając od lat sześćdziesiątych XX wieku. Epatujących lesbijskim seksem i rozprutymi wnętrzościami, nieco abstrakcyjnych i okraszonych ponadprzeciętnymi ścieżkami dźwiękowymi. Wystarczy posłuchać ostatniego utworu na płycie Fullfill the Curse – zaaranżowanego motywu muzycznego z włoskiej krwawej rąbanki Manhattan Baby z 1982 roku, dzieła kontrowersyjnego reżysera Lucio Fulciego.

Pomijając ten instrumentalny, nieco odległy od głównej treści smaczek, na krążku znajdziemy surowy death/doom oparty na sprawdzonych technikach gitarowych, perkusyjnych i wokalnych. Na „pierwszy rzut ucha” powrót do korzeni podgatunku, ale po dalszym mieleniu zawartości w mózgu pojawia się nieodparta refleksja, że tak naprawdę to fuzja baaardzo zwolnionego standardowego dla początku lat 90-tych death metalu z motywami klasycznej, post-sabbathowej jazdy walcem bez trzymanki. Okraszonej, rzecz jasna, wstawkami ze strasznych filmów, bedącymi niejako spoiwem albumu. Krótkie „who’s there… who is it” wypowiedziane wystraszonym głosem i wjazd ciasteczkowego potwora na ciężkich riffach i bębnach w Grasp of the Beastwoman to niewątpliwie jeden z najlepszych momentów na płycie. Jest ciężko, bardzo ciężko, mrocznie, bardzo mrocznie, ale i… momentami nadspodziewanie melodyjnie i w pewnym chorym sensie „pięknie”. Z owych wspomnianych technik gitarowych – jedno wiosło piłuje równo po niskich tonach, drugie wkracza „nad” ze swoimi mniej lub bardziej harmonijnymi liniami melodycznymi. Praca perkusisty bardzo solidna, ale bez gwiazdorstwa.

Zachęcam szczególnie amatorów ciężkiej surowizny. Zresztą po okładce doskonale widać do kogo kierują swoje dzieło ludkowie z Hooded Menace.


Lista utworów:

1. Rotting Rampage (Menace of the Skeletal Dead)
2. Fulfill the Curse
3. Grasp of the Beastwoman
4. Laboratory of Nightmares
5. Beauty and the Feast
6. The Eyeless Horde
7. The Love Song of Gotho, Hunchback of the Morgue
8. Arcane Epitaph
9. Theme from Manhattan Baby

Długość: 52:32

Ocena: 8/10


Esoteric - The Maniacal Vale


(2x CD, Season of Mist 2008)

Czterech wioślarzy, sternik i jego pomocnik wybijający rytm pracy. Łódź Esoteric, mimo spowijającej gęstą od mroku wodę ciężkiej mgły z uporem mknie do przodu, omijając zabójcze głazy i mielizny, przerażające Scylle i Charybdy.

Nie powiedzieli, dokąd nas zabierają. Nie można zadawać pytań, należy cicho usiąść przy burcie i chciwie wpatrywać się w nieprzeniknioną ciemność. Żeby po chwili zrozumieć, że wzrok nie będzie do niczego potrzebny. Stajemy się uczestnikami odysei dzwięków. W tej pozornie nieskończonej podróży zaczynamy żyć życiem podróżnika, który być może nigdy nie odnajdzie drogi do domu. Wdychamy pustkę, dajemy się ponieść wiatrom przeznaczenia. Wreszcie czujemy zimne, ciężkie łańcuchy przykuwające nas do pokładu, poddajemy się woli silniejszej niż nasza i nie pozostaje nic innego, jak chwycić drąg wiosła w ręce i miarowo pracować aż do zakończenia tego ponurego rejsu.

Muzyka Esoteric jest totalna: pochłania, wciąga na długie chwile, odwraca uwagę od wszelkiej doczesności. Metafora podróży po bezkresnych przestrzeniach muzyki jest jak najbardziej uprawniona, najlepiej oddaje styl umiejętnie realizowany przez angielską grupę od początku jej twórczości. The Maniacal Vale trzeba przyjąć w całości, albo w ogóle nie próbować. Nie rozpatrywać w sensie sekund ani minut, nie patrzyć nerwowo na zegarek, po prostu odciąć się na chwilę od rzeczywistości, zarezerwować sobie równowartość czasową pełnometrażowego filmu. Wyobraźnia podsunie odpowiednie tło, wrzuci całą naprzód w poszukiwaniu kontekstu, punktu odniesienia. Ubierze abstrakcję w piękną suknię subiektywnego rozumienia muzycznej sztuki.

W świecie Esoteric nie można się spieszyć, trzeba podążać z nurtem zbyt silnym, aby wbrew niemu ustać. To złoto nie dla zuchwałych, lecz dla wytrwałych. Nie zacznie świecić, dopóki nie pojmiemy jego prawdziwej wartości.


Lista utworów:

CD1
1. Circle
2. Beneath This Face
3. Quickening
4. Caucus of Mind

CD2
1. Silence
2. The Order of Destiny
3. Ignotum Per Ignotius

Długość: 101:49

Ocena: 9/10


środa, 1 grudnia 2010

Paradise Lost - Gothic


(CD, Peaceville Records 1991)

Nieetyczne jest recenzowanie wydawnictwa, które się uwielbia. Niemożliwym jest opisanie dźwiękowego orgazmu, który trwa przez wieczność, którą zwykło nazywać się świadomym życiem. Nielegalnym jest krytyczne podejście do dzieła, które niczym groźba nadciągającej lawiny nie pozostawia możliwości skupienia się na czymkolwiek innym. Niepotrzebna i nieskuteczna jest więc próba oceny, jeśli wiadomo, że 100% to za mało. Daremnym wydaje się więc wysiłek opisania wrażeń z rozpoczętej przyciskiem na pilocie odtwarzacza auralnej orgii. Ale zaraz, przecież to doom metal, „metal zagłady”… Czy nie o to w tym wszystkim chodzi? Owszem, ale lawiny, Damoklesowe miecze, odległy grzmot nadciągającej burzy, ryk sztormowej fali – to nadal mizerne porównania.

Raj Utracony (notabene z patrii Miltona) dokonał rzeczy niemożliwej – ustanowił standard gatunku, który nadal jest szczytem nie do zdobycia nie tylko dla naśladowców i kontynuatorów, ale i innowatorów próbujących znaleźć swą niszę na śmiercio-zagładniczej scenie. Rozpacz, strach i oddech śmierci na kilkunastu gramach tworzywa sztucznego.

Tytuł albumu może być dzisiaj nieco mylący. Gotyckość w muzyce pojmowana jest współcześnie jako post-punkowe uwielbienie dla rzeczy dziwnych, tajemniczych, mających związek z emocjami, uczuciami. To epatowanie kiczem, odmiennością, romantycznym niespełnieniem. To już raczej świat nastolatek znany z filmowej i książkowej trylogii Zmierzchu. Paradise Lost użyło słowa Gothic w jego pierwotnym, najstarszym aspekcie – gotyk jako epoka historyczna, nurt w sztuce i świadomości średniowiecza. Wszechpotężny Bóg, który wcale nie ma zamiaru się litować nad wiernymi zbaczającymi z jedynej słusznej ścieżki absolutnej wiary. Mroczne gmachy kościołów zaprojektowane tak, aby epatując monumentalnym strachem, odciągnąć ludzi od zła. To musi budzić wrażenie nieuniknioności ludzkiego losu – o tym śpiewa Nick Holmes. To jest esencja doom metalu w jego – wtedy rozpoczynającym karierę - mariażu z death metalem.

Z warstwą muzyczną swego opus magnum czwórka z Halifax także poradziła sobie niezgorzej. Niektórzy recenzenci twierdzą, że produkcja pozostawia wiele do życzenia, bo jest płaska, sucha i piwniczna. Ale mi się właśnie taka podoba, bo pasuje do klimatu. Akurat ta piwnica to komplement – dodaje nieco wilgotnego mroku średniowiecznych wnętrz. Greg Mackintosh wychodzi sam z siebie opuszczającymi jego instrument niesamowitymi solówkami, których styl jest niepowtarzalny i rozpoznawalny. Bębniarz daje czadu – ale nie prędkością – warto przysłuchać się stosowanym przejściom i częstym zmianom tempa.

Krążkowi Gothic naprawdę nic nie brakuje – to dojrzały owoc współczesnej muzyki biorącej na warszat motywy zagłady, zła i bezdennego smutku. Wyzywam na szable każdego, kto myśli inaczej, niż wyżej napisałem. Chętni?


Lista utworów:

1. Gothic
2. Dead Emotion
3. Shattered
4. Rapture
5. Eternal
6. Falling Forever
7. Angel Tears
8. Silent
9. The Painless
10. Desolate

Długość: 39:24

Ocena: 10/10


sobota, 27 listopada 2010

Acid Witch - Witchtanic Hellucinations


(CD, Razorback Records 2008)

Album amerykanów z Acid Witch to po trosze muzyczny żart, ale nadal daleko od takich prześmiewców procesu twórczego jak Anal Cunt i ich naśladowcy. Kompozycje są ciekawe, rozbudowane, a jednocześnie szybko wpadają w ucho. Tempa zmieniają się od zawianego spaceru pijanego marynarza zaraz po zejściu na ląd aż po pseudo-thrashowe galopady. Mimo dość krótkich utworów, każdy udekorowano solówką gitar o charakterystycznym „zniszczonym brzmieniu” lub złowrogą zagrywką na klawiszach przywodzących na myśl wyższe rejestry organów piszczałkowych.

Klimat rockowy, wczesny, niemal już na dzisiejsze czasy starożytny - pierwotne sabbathowe zagrywki, do tego trochę brudu i nieładu. W dzisiejszej nomenklaturze, przy zwiększeniu „strumienia dźwięków” powiedzielibyśmy, że inspiracje płyną z gatunku sludge. Nieład – tak, ale na pewno nie bezład – nic się tu nie rozchodzi, nic tu nie jest przypadkowe. Porządek z chaosu – niezwykle trudne w realizacji zamierzenie. Ale panowie z Michigan nie dali ciała (no chyba, że dosłownie, tu się kłaniają obleśne liryki z Witches Tits – błeee!):

Saggy and green
Dried out flaps of rotting flesh
Under these skin curtains
Spiders breed
A horrid sight to see indeed!

Covered in boils and sores
Crusted over popped pimples
Discharging pus
With warts for nipples


Do kompletu kilka instrumentalnych przerywników, klasyczne intro – wiedźmowy konferansjer „zapraszający do wysłuchania” muzycznej podróży przez krainę plugawej ciemności. Estetyka horroru, ale z przymrużeniem oka, komiksowa okładka, proste liryki z nadużyciem mistycznych i satanistycznych terminów. Świetne do słuchania „na luzie”, jak i w głębszym skupieniu. Żadnego przynudzania czy niepotrzebnych powtórzeń i przedłużeń – w swoim synkretycznym mini-podgatunku niemalże ideał.


Lista utworów:

1. Intro
2. Into the Cave
3. Swamp Spells
4. Witchblood Cult
5. The Black Witch
6. Witchtanic Hellucinations
7. Beastly Brew
8. Cauldron Cave
9. Rabid Werewitch
10. Realm of the Wicked
11. Witches Tits
12. Broomstick Bitch
13. October 31st

Długość: 44:03

Ocena: 8/10


środa, 24 listopada 2010

Decoryah - Wisdom Floats


(CD, Witchhunt Records 1994)

Zimne, astralne, rozległe, nieskończone, tęskne i odhumanizowane dźwięki. Muzyczne Schadenfreude, gotycki festiwal nostalgicznej pogoni za wymuszonym cierpieniem. Epickość niewpadająca w groteskę. Piękne, oczyszczające duszę katharsis porównywalne z Wildhoney zaprezentowanym w tym samym roku przez Tiamat. Znakomite użycie czystych wokali, zarówno męskich, jak i żeńskich sprawia, że w miejsce chropowatości pierwotnego metalu melodia i głos zdają się płynąć w majestatycznym unisono w stronę gwiazd. Pozytywny przesyt wirtuozerii – rozbudowane solówki, mądre użycie instrumentów klawiszowych zdecydowanie podnoszą wartość przekazu. Zastanawia tylko miksowanie gitar i perkusji – dość płaskie, suche, jednopoziomowe.

Wywodzący się z Finlandii Decoryah nie był zbyt płodnym aktem muzycznym. Mimo siedmiopłytowego kontraktu z wytwórnią, światło dzienne ujrzały tylko dwa pełne albumy i kilka edycji towarzyszących. Zespół w swojej karierze skupiał się wyłącznie na tworzeniu i nagrywaniu – nikt nie uświadczył ich nigdy na żywo. Godnym usprawiedliwieniem jest jakość ich dzieł – kompozycje poruszają swoim rozbudowaniem i przemyślaną strukturą. Wisdom Floats wypełnia niemal cały krążek, nie stanowiąc monotonnej przeprawy przez krainę dźwięku, ale synergiczną całość. Nawiązując do astronomicznej terminologii, to jak cały system gwiezdny, ze swoimi słońcami, planetami i księżycami zatopiony w bezkresie kosmosu. Bez początku i bez końca, krótka chwila uchwycona w bezkresie wszechświata.

Lista utworów:

1. Astral Mirage of Paradise
2. Wisdom Floats
3. Monolithos
4. Beryllos
5. Reaching Melancholiah
6. Circle Immortality
7. When the Echoes Start to Fade
8. Cosmos Silence
9. Intra-Mental Ecstasy
10. Ebonies
11. Infinity Awaits

Długość: 68:43

Ocena: 7/10


niedziela, 17 października 2010

Umbra Nihil - The Borderland Rituals


(CD, Epidemie Records 2008)

Brzęczące niczym stado wściekłych szerszeni uwięzionych pod lodem gitary wrzynają się w pulsującą rytmicznie tkankę krainy nieco odległej racjonalnemu umysłowi. Kładąc na szali The Borderland Rituals i poprzedni wyrób zespołu, Gnoia, szatanśka szala szaleństwa zdecydowanie przechyla się na stronę tego pierwszego, huczącego nieziemskim wyziewem wyciągniętego z paszczy pradawnego potwora wydawnictwa.

Fabularnie album zainspirowany został horrorem-nowelą Williama Hope Hodgsona zatytułowaną The House on the Borderland. Dzieło to (w załączniku poniżej, publiczna domena) stanowi kamień milowy w rozwoju gatunku, spychając w niebyt erę supernaturalnych gotyckich straszydeł i otwierając pole do popisu współczesnej ponurej fikcji, jak choćby cytutącego Hodgsona jako źródło natchnienia H.P. Lovecrafta.

Wynurzające się z martwych mokradeł wieszczące werble i tańczące tajemniczym tembrem talerze obwieszczają powrót klasycznego bitu, czarny sabat wraca czterdzieści lat później okraszony okazyjnym, obwieszczającym koniec świata wulgarnym w swojej przaśnej prostocie wokalem. Święto światłej świeżości w świecie odważnej ogólnikami artystycznej arystokracji muzycznego podziemia.

Doświadczenie wyłącznie introwertyczne, jak zresztą przy słuchaniu ogromnej większości doom metalowych albumów, szczególnie tych w mniejszym czy większym stopniu ekstremalnych (vide Wormphlegm, Tyranny, Khanate) albo awangardowych (pokroju Aarni, Esoteric, Unearthly Trance). Ocena wysiłku muzyków będzie więc również sprawą niezwykle subiektywną i zależeć także od wielu czynników temporalnych, jak nastrój, pogoda, poziom alkoholu we krwi itp. Ja akurat przesłuchałem to późnym, chłodnym ale pogodnym wieczorem, niemal na trzeźwo. Ze względu na ograniczoną długość, udało się „łyknąć” wydawnictwo na pięciokrotnej repecie. Spodobało mi się całkiem, stąd skądinąd wysoka notka. Nie za „oryginalność” – to słowo traci znaczenie w świecie muzyki choćby zahaczającej o psychodelię, a taką właśnie łatkę można przypiąć ostatniej płycie Umbra Nihil.

UWAGA! Album został przez twórców wspaniałomyślnie udostępniony wszystkiej gawiedzi! Zupełnie za darmo! Polecam więc pobawić się w Sherlocka na stronie Umbra Nihil, zasysnąć, rozpakować i delektować uszy. A i liczę na polemikę.

Lista utworów:

1. Welcome to the Borderland
2. Open the Gate
3. Leaving the Body
4. Sea of Sleep
5. The Sign of Death

Długość: 43:01

Ocena: 8/10

The House on the Borderland

sobota, 16 października 2010

Nightmare Visions - Suffering From Echoes


(CD, Head Not Found 1994)

Melodyjne, nacechowane tajemniczością i melancholią wstępy i żywiołowe, niekoniecznie skomplikowane, w układzie zwrotka-refren, rozwinięcia. Trzydzieści pięć minut sprawdzonego patentu. Anglicy z Nightmare Visions przez 10 lat bezskutecznie próbowali wyjść z podziemia z cięższym, deathmetalowym graniem, lecz dopiero złagodzenie i urozmaicenie stylu przyniosło sukces w postaci pełnopłytowego wydawnictwa pod szyldem Head Not Found. Ominęła ich wieczna sława trójki z Peaceville, ale nie oznacza to, że wolno nam o nich zapominać.

Riffy proste, czytelne, ale z nutką dekadencji, nurtujących pobrzmień. Produkcja niezła, czysta i soczysta, bardzo właściwa dla artystycznej koncepcji płyty. Harmonia, porządek, może miejscami chciałoby się usłyszeć nieco więcej nietypowych czy spontanicznych motywów i zagrań.

Płyta na dwa wieczory. Nie analizujmy treści w poszukiwaniu drugiego dna, bo takowego nie ma. Skoczne, dość „pozytywne” piosnki, kilka ich tylko na albumie, który nie dorównuje rozmiarowo EPkom większości doomowych wykonawców. Nie zalega tonami w sklepach, może więc samo poszukiwanie oryginału będzie stanowić pozaartystyczne doznanie związane z krążkiem Nightmare Visions? Niewątpliwie godne polecenia dla kolekcjenorów lub fanów takich kapel jak Runemagick czy Earthcorpse.

Lista utworów:

1. My Quiet Grave
2. Suffering From Echoes
3. Self Immolation
4. Twisted And Deranged
5. Les Reves Du Sang
6. How Dark My Love

Długość: 35:00

Ocena: 5/10


środa, 29 września 2010

Indesinence - Noctambulism


(CD, Goat of Mendes, 2006)

Wszyscy zapewne wiedzą, że w Londynie od Wielkiego Pożaru 344 lat temu za dużo na tamtejszej scenie doomowej się nie dzieje. Nic, oprócz pojawienia się kilka wiosen temu niemałego objawienia, Indesinence i ich rewelacyjnej demówki Esctatic Lethargy. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się w sieci dziesiątki zrzynanych jedna od drugiej recenzji wielbiących renesans archaicznego, brutalnego death/doom’u. Zgodnym chórem metalowa brać pochwaliła profesjonalizm debiutu, zarówno od strony artystycznej, jak i technicznej.

W roku 2006 dzienne ujrzała EPka zawierająca podrasowane demo, cover legendarnego Garlands od Cocteau Twins i jeden nowy utwór, Neptunian, tytułowy zresztą. Wydawnictwo to posłużyło za przystawkę przed daniem głównym, zapowiadanym pełnopłytowym debiutem, jako że fakt współpracy Indesinence z wytwórnią z kozłem w herbie krążył już od jakiegoś czasu w eterze.

No i stało się – 4 września, w rocznicę pamiętnego wtorku 1666 roku, gdy żywioł strawił największą część stolicy Stuartowskiego imperium, ogień znów wymknął się spod kontroli. Lecz tym razem zapłonął w sercach i umysłach wyznawców Mrocznej Sztuki, przy okazji poważnie uszkadzając fundamenty gmachu współczesnego rozumienia ewolucji doom metalu, lub przynajmniej jego bardziej ekstremalnych odmian.

Na wspomnienie o Noctambulism w głowie rysują się pejzaże wielobarwnych, wielopoziomowych kompozycji, głębokich jak otchłanie Tartaru. Przemarsz armii złowrogich riffów, dowodzonych konsekwentnym rytmem perkusji i niskim, przeciąganym w charczenie growlem. Pogrzeb całego świata, długa pieśń żałobna za utraconym rajem... Może nawet nieco za długa. A na koniec, czyżby iskierka nadziei? Wymowna cisza i ćwierkanie wróbli.

Mimo wszystkich tych pochówkowych zapędów, nie brakuje tu płomiennej żywiołowości, energii co rusz rozsadzającej skorupę nieziemskiej rozpaczy. Nawiązania do deathmetalowej klasyki, psychodelicznie pulsujące, blackowe akordy w oddali, okazyjne zmiany wokalizy. Bo tylko w ten sposób panowie z Indesinence mogli zrealizować swoje credo – staranie o to, by ich muzyczne uderzenie było najmroczniejsze, najcięższe, najbardziej intensywne i bezkompromisowe. Bez przyczyn, bez wyjaśniania, po prostu ciemność dla ciemności.


Lista utworów:

1. Oniric Conspiracy
2. Dusk Towering Forth
3. Inertia
4. Lull
5. Flooding (In Red)
6. Ignis Fatuus
7. Vernal Trance

Długość: 71:21

Ocena: 9/10