BLOG POŚWIĘCONY MUZYCE DOOM METALOWEJ. RECENZJE. HISTORIA. NOWE TRENDY.








Szanowni Czytelnicy

Riders of Endtime poświęcony jest muzyce doom metalowej, ale postrzeganej raczej przez wymiar jej współczesnych, ekstremalnych gatunków. Blogi wyrażają preferencje, opinie i poglądy ich autorów. Dlatego też nie ukrywam, że dobór treści jest subiektywny, a może i tendencyjny. Ze względu na muzyczne zainteresowania, będę ciążył w kierunku nieco bardziej "abrazyjnych" podgatunków pozbawionego nadziei (ale nie beznadziejnego) metalu. Wczesny death/doom, muzyczna ekstrema drone/doom oraz koktajl zagłady z błotem, głównie z okolic Nowego Orleanu to tematyka kluczowa dla bloga.

Skupiam się głównie na recenzjach, staram się w kilku słowach przekonać do lub odradzić zapoznanie się z wybranym wydawnictwem. Poprzez odkrywanie, publikowanie, zachęcanie staram się przekonać, że doom metalu warto słuchać. Że mimo ograniczonego zasięgu i grona słuchaczy, warto odnaleźć w tym gatunku mrocznej sztuki czegoś dla siebie.


Krzysztof Koper, urai






niedziela, 31 stycznia 2010

Oversoul - Seven Days in November


(CD, Brainticket 2000)

Od czasu do czasu warto posłuchać muzyki opartej na tradycyjnych dla tej formy sztuki wartościach. Naturalne brzmienie instrumentów, naturalnie brzmiący głos wokalisty śpiewającego o całkiem przyziemnych sprawach. Tradycyjna struktura zwrotka-refren, przerywana popisami instrumentalistów, którzy, co każdy jest w stanie usłyszeć, umieją lub nie umieją grać. Muzyka, która mogłaby trafić do ogólnodostępnej rozgłośni radiowej i być odtwarzana w środku dnia bez zgrzytów ze strony słuchaczy.

Od razu nasuwa się stereotypowa opinia – „znane, typowe, czyli raczej mało ambitne i po prostu nudne”. Akurat w przypadku Oversoul i ich jedynego wydawnictwa tego powiedzieć nie można. Albo tego, że to jacyś przypadkowi amatorzy. W składzie znaleźli się między innymi członkowie bardziej znanych bandów, takich jak Place of Skulls czy Revelation. Czwórka ludzi nagrała naprawdę świetną płytę, niebanalną, ale i niepretensjonalną.

Dziewięć dość rozbudowanych utworów, z których każdy trzyma poziom, nie mogąc być w żaden sposób nazwanym zapychaczem. Esencja klasycznego doom metalu z lekko progresywnym zacięciem. Szczególnie wyróżnia się tutaj balladowy, majestatyczny Matters of the Soul. Bardzo charakterystyczny ton gitar, dobrze oddający ducha i przesłanie tej muzyki. Liryki raczej typowe, głos jest po prostu jednym z instrumentów, wprowadzając odbiorcę w zastosowany nastrój osobistej rozkminy i rozliczeń z przeszłością.

Seven Days in November to płyta, która nie męczy. A niektórym wykonawcom nawet taki niski standard trudno zachować. Brawa dla Oversoul.

Lista utworów:

1. Games
2. Bee Sting
3. Forgive Me
4. Matters of the Soul
5. Inner Dilemma
6. Withdrawing from the World
7. Fathernature
8. Feel
9. Sphere

Długość: 53:59

Ocena: 7/10

środa, 27 stycznia 2010

Grief – Come To Grief


(CD, Century Media, 1994)

Come to Grief to płyta, na której w lirykach słowo HATE pojawia się dwanaście razy, tym samym wygrywając o jedno oczko ze wszelkimi odmianami FUCK. Myślę, że takie porównanie jest już pewną jaskółką tego, czego możemy się spodziewać po zdarciu folii z pudełka. Z głośników zacznie lać się gęsta, nienawistna smoła, farba zacznie odłazić ze ścian, a sąsiedzi powieszą się na kaloryferach. Mniej więcej w połowie płyty zaczną Wam pleśnieć mózgi, a rybki utopią się w akwarium. Po piećdziesięciu minutach trudno będzie nawet rozpoznać zwłoki.
Grief ma swój patent na ciężkie granie – niby nic odkrywczego – ciężko, wolno i hałaśliwie. Ale jest jeszcze to coś, po czym poznamy kunszt chłopaków z Bostonu – to własnie ten niewymuszony, dosadny i sugestywny sposób przekazywania negatywnych treści. Nie jakieś tam diaboliczne szeptanie na uszko, tylko wielki, oczojebny neon z napisem „niemoc i nienawiść”.

Jeśli się dobrze wsłuchamy, to w porównaniu do pozostałych albumów grupy, tutaj najmocniej czuć „post-sabbathowy vibe”. Drżące dźwięki gitar, skaczące po pięciolinii na komendę skradającej się perkusji, sterroryzowane przez silny bas. Jeśli dodać do tego chropowaty, wulgarny wokal, ochota do życia wysycha tak szybko, jak woda na pustyni, pozostawiając nas z pustym bakiem zbyt daleko od najbliższej stacji benzynowej, aby można było mieć choćby odrobinę nadziei na bezpieczny powrót do rzeczywistości.

Jeśli ktoś ma dość wesołej muzyki, czas powrócić do mroku – Come to Grief to jeden z najlepszych remediów na nadmiar uśmiechu. Samonapędzająca się machina zarażająca boleścią i wewnętrznym cierpieniem – jeden z lepszych modeli na rynku.

Lista utworów:

1. Earthworm
2. Hate Grows Stronger
3. World of Hurt
4. I Hate You
5. Ruined
6. Fed Up
7. Stricken
8. Come to Grief

Długość: 54:32

Ocena: 7/10

sobota, 23 stycznia 2010

Insanity Reigns Supreme – Occultus Insanus Damnatus


(CD, Shiver Records 2009)

Belgijska scena death/doom po prostu nie istnieje, w porównaniu choćby do sąsiedniej Holandii. Wspomnieć można najwyżej o pionierach, którzy nigdy nie wyszli ponad poziom wydawnictw demonstracyjnych – Crypt, czy kilka lat później wydany pełnometrażowiec zespołu The Darkening. Cieszy więc kariera zespołu o dość długiej nazwie, który już po raz trzeci w pełnym wymiarze próbuje ratować krajową scenę. Ale czy jest to profesjonalnie prowadzona akcja ratunkowa, czy raczej gaszenie płonącej stodoły po pijaku?

Odnoszę wrażenie, że więcej czasu poświęcono na opracowanie okładki, niż na samą treść plastikowego krążka. Utwory są podobne do siebie, ubogie aranżacyjnie, a zagrywki mało wyrafinowane. I albo jestem głuchy, albo mało tego słuchałem (stawiam raczej na drugą wersję - bo nie dałem rady!), ale przez te prawie czterdzieści minut tylko jeden z gitarzystów próbuje raz czy dwa pokazać kunszt i wirtuozerię w postaci solówki. Aż jedenaście utworów? Cztery z nich to idiotyczne przerywniki, śmierdzące tandetą jak chińskie zabawki rakotwórczym polimerem.

Narzuca się wpływ wykonawców a la Runemagick, czyli surowo brzmiącego, współczesnego miksu death i doom metalu, gdzie gatunki te nie stanowią jednorodnej mieszaniny. Przeplatają się w utworach, których fragmenty można klasyfikować jako „czystych” przedstawicieli gatunku. Jednak nie oszukujmy się, Runemagick robi to znacznie lepiej. Prawdę mówiąc, Insanity Reigns Supreme ma zadatki na calkiem dobry zespół death metalowy. Od obszarów ponurej sztuki niech lepiej trzyma się z daleka.

Produkcyjnie na wysokim poziomie, natomiast technicznie i innowacyjnie słabo. Parafrazując cytat z popularnego ostatnio polskiego filmu: „z naiwności słuchaczy korzysta, jebany!”

Lista utworów:

1. Summoning The Ancients
2. Death Cult Manifest
3. Cultus Insanus Damnatus
4. Deus Serpentis
5. Rise of the Beast
6. Legion
7. Insane Cult Of Doom
8. Worship
9. The Storm Unleashed
10.Dark From The Soul
11.We the Gods

Długość: 36:16

Ocena: 4/10

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Deadbird – The Head And The Heart


(CD, CodeBreaker, 2005)

Chmury leniwie przesuwają się po nieboskłonie, wiatr miarowo buja koronami drzew, słońce wznosi się coraz wyżej, cienie wtórują mu tańcem i leniwym pełzaniem po ziemi, a muzyka Deadbird płynie, ciągle płynie. Organiczne struktury, nieprzewidywalne motywy tworzą się i znikają, nisko nastrojone gitary tłumią nieuczesane melodie, same ginąc pod naporem masywnej perkusji. Odległe, żyjące własnym życiem brzmienie, czasem przypatruje się nam uważnie, czasem ucieka gdzieś w popłochu, później przystaje, aby odzyskać utracone siły. Ma agresywny głos Chucka Schaffa, ex-basisty Rwake, choć potrafi też inaczej – pomocniczo na wokalu udziela się cały Deadbird.

Kompozycyjnie są rozbudowane, wielopoziomowe, trudno rozpoznawalne nawet po kilkukrotnym przesłuchaniu – sam Chuck stwierdził w jednym z wywiadów, że większość utworów ma swój początek w improwizacjach. Brak schematów zwrotkowo-refrenowych, liryki będące jednym ciągiem, bez podziału na wersy, a jeśli mocno się wsłuchać, nawet nie chce się wyczuwać, kiedy nastąpiła zmiana kawałka.

Sludge/doom, najprawdziwszy z prawdziwych, surowy, ciężki i bezkompromisowy, przesiąknięty plugawym, południowym brzmieniem. Ale jednocześnie uciekający wyraźnie w stronę post-metalu, bardzo zbieżny z twórczością Pelican czy Isis. Gdyby z paru kawałków wyciąć wokale, mogłyby spokojnie trafić na Australasia (Eclipse of the Rye to już po prostu kalka), a za perkusją jakbym słyszał Larry’ego Herwega. Do tego szczypta stonera, umiejętności techniczne, których nie sposób odmówić, i mamy dobrą płytę, której walory doceni każdy, kto poświęci jej nieco czasu.

Lista utworów:

1. Sadness Distilled
2. Rorschach Sky
3. Mount Zero (Is Burning)
4. 1332
5. Illuminate the Decay
6. Eclipse of the Rye
7. See You In the Hot Country
8. The Head and the Heart

Długość: 47:42

Ocena: 7/10

czwartek, 14 stycznia 2010

My Shameful - The Return To Nothing


(CD, Firebox Records, 2006)

Finlandia, kraj, w którym prawie nikt nie pije wódki o wyzywająco patriotycznej nazwie, a co druga kapela grająca na pogrzebach ma szansę na zrobienie międzynarodowej kariery… Gdzieś tam, w ciemnych lasach pomiędzy jeziorem numer 956 a jeziorem numer 957, pracowici muzycy z My Shameful odlali kolejne działo, które masywnymi szrapnelami zmiażdzyć ma konkurencję w dziedzinie tworzenia posępnych i wciągających resztki światła jak szatańska gąbka dźwięków. Masywny fiński tank zaatakował oficjalnie już po raz trzeci, na blitzkriegowo pełnym gazie, z ponurym impetem wdzierając się w pierwsze linie obrony wroga. Ale niestety, na tym froncie oprócz wypełniających okopy stert mięsa armatniego walczą też weterani wielu krwawych starć, odziani w gorejące mrokiem pancerze kombatanci z insygniami death/doom na czapkach. Relacje z frontu są sprzeczne, niektórzy mówią o sukcesie najeźdźcy, niektórzy znowu – o porażce agresora. Ja skłaniam się ku następującej wersji wydarzeń: rozpędzony czołg narobił sporo szkód, lecz niestety w obliczu przeważającej przewagi liczebnej i zaporowego ognia, stanął.

Jak mogło do tego dojść? Przecież mechanicy odwalili kawał dobrej roboty, logistyka też był cacy, a morale świetnie wyszkolonej załogi było wysokie… Naturalnym wyjaśnieniem jest więc, jak często w tych przypadkach, błąd w planowaniu. Sztab, pełen zachowawczo nastawionej, starej generalicji, także tym razem nie odważył się na ryzykowny, ale zdecydowany krok zmiany w klasycznej, znanej pewnie od czasów von Clausewitza taktyki. Ale czasy się zmieniają, a wróg nie śpi – warto więc udoskonalać swój arsenał i metody walki – tylko one w warunkach zimnowojennego wyścigu zbrojeń stanowią o delikatnym przechyleniu równowagi na korzyść którejkolwiek ze stron konfliktu. Bo o rewolucyjnych zapędach w doom metalu nie słychać już od dawna.

Raport niniejszy podsumowałbym jednym zdaniem: mimo, że The Return To Nothing złą płytą nie jest, przed odsłuchaniem radzę zaopatrzyć się w ciepłe ubranie, szalik, czapkę itp. Czasami bowiem powieje nudą, zrobi się przeciąg i o przeziębienie nietrudno, szczególnie, że zima nie odpuszcza.

Lista utworów:

1. This Same Grey Light
2. Days Grow Darker
3. No Dawn
4. The Return To Nothing
5. It Can’t Get Worse
6. Silent
7. Just One
8. Return

Długość: 51:04

Ocena: 6/10

niedziela, 10 stycznia 2010

Bloody Panda - Summon


(CD, Profound Lore 2009)

Dwa lata po solidnym debiucie (nie licząc kanapki z Kayo Dot), nowojorska grupa proponująca dość świeże i oryginalne podejście do współczesnego nurtu ekstremalnego doom metalu wydała pełnometrażowy krążek nazwany Summon. Od Pheromone odróżnia go czystsza produkcja, implementacja rytmicznych gitarowo-perkusyjnych zagrywek i ogólny wzrost poziomu dawkowanej agresji.

Motyw przewodni dość abstrakcyjny i raczej niezrozumiały, nawet przy próbie wsłuchania się w wyśpiewywane lub wykrzykiwane w bólu przez Yoshiko Oharę liryki. Bogate instrumentarium, uzupełnione między innymi przez prawdziwe organy nadaje nagraniu nieco mistycznego charakteru, lokując go w nurcie żałobnej odmiany doom metalu.

Słuchając longpleja krwawej pandy czujemy się jak uczestnicy pochodu pogrzebowego, który ugrzązł w zimnym, gęstym błocie i z każdym kolejnym miarowym krokiem zapada się coraz głębiej pod ziemię. Summon to ciężki funeralny ochłap z rozmysłem rzucony w rozpromienioną twarz wielkonakładowej estetyki. Niewiarygodny ciężar wiszący jak miecz Damoklesa nad padołem łez. Nurt nowojorski? Geograficznie blisko dokonaniom Grief i Khanate, artystycznie niedaleko Khlyst czy Burning Witch, ideologicznie związane z ekstremalnym nurtem post metalu.

Bonusem do krążka jest DVD z 20-minutowym filmem stanowiącym tło do długaśnego Miserere. Całkiem niepokojący kolaż scen kręconych w mieście, które nigdy nie śpi oraz w odległej Indonezji. Biorąc pod uwagę fakt, że album wypełnia niemal całą długość płyty, oznacza to dość korzystny zakup. Również z muzycznego punktu widzenia.

Lista utworów:

1. Gold
2. Pusher
3. Saccades I
4. Saccades II
5. Miserere
6. Grey
7. Hashira

Długość: 67:39

Ocena: 8/10

piątek, 8 stycznia 2010

Lapsus Dei – Beyond The Truth


(CD, Rawforce Productions, 2005)

Chile, kraj o porównywalnym do Polski poziomie życia, wyspa normalności w Ameryce Łacińskiej, tak samo jak my, może pochwalić się liczną kadrą uznanych doom metalowców, potwierdzają to choćby przypadki Mar de Grises czy Poema Arcanus. Ale nie tylko, bo oto tym razem trafił pod mój recenzencki nóż (a może brzytwę?) debiutancki longplej Lapsus Dei, ansamblu grającego tą bardziej melancholijną, napchaną klawiszami i umiejętnie wplecionymi dramatycznymi zwrotami akcji odmianę death/doom.

Przyznam, że choć nie gustuję w takich formach, to nie mam zbyt wiele Chilijczykom do zarzucenia. Ładne, czyste brzmienie, melodyjne, aczkolwiek ciężkie gitary, harmoniczne połączenie wątków snutych przez poszczególne instrumenty, śmiały, agresywny wokal – w tych kategoriach zachowane są najwyższe standardy. Najlepsze wzorce podsłuchane u tuzów gatunku – owszem, ale na pewno dalekie to jest od powielania.

Słychać, że muzycy pamiętają o tym, że tworzą muzykę dla ludzi – tempa od balladowych do rockowych, można i się pobujać, i poskakać. Swoją drogą, podejrzewam, że materiał ten zagrany na żywo musi świetnie brzmieć, mocniejsze, żwawsze tematy przerywane solowymi popisami gitarzysty i klawiszowca (choć ten ostatni najwyraźniej z kapelą już się pożegnał). Ale nie przesadzajmy, znamion przebojowości kawałki z płyty nie mają, trudno mi po kilkunastokrotnym nawet przesłuchaniu odtworzyć z pamięci dłuższe fragmenty.

Zupełnie dygresyjnie dodam, że chłopakom z Lapsus Dei udało się wypromować swoją płytę międzynarodowo i zdobyć przychylność krytyków, mimo, że tradycyjnie przyjęło się, że najlepiej muzyczną karierę w Chile rozpoczynać w „kulturalnych zagłębiach”, jak Talca, Concepcion, Vina czy stołeczne Santiago. A tu proszę, czwórka z Temuco wpada na salony z otwartą przyłbicą i bez cienia zażenowania.

Na podsumowanie, niezrealizowana anegdotka: gdybym stwierdził, że Beyond The Truth jest gniotem, dodałbym, że trafnie wybrali nazwę dla kapeli… A tak, pozostaje mi tylko wlepić solidną siódemkę i życzyć wiele sukcesów.

Lista utworów:

1. Echoes of Death
2. The Repentant Priest
3. The Whore
4. Raices Perdidas
5. Neereh
6. El Silencio de Mi Dolor
7. Feeling the Death
8. Grimness
9. Last Lament
10. The True Face of God
11. Blasphemy

Długość: 51:41

Ocena: 7/10

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Lake of Tears - Headstones


(CD, Black Mark Production 1995)

Rok po śmierci Quorthona jego wytwórnia wypluła kolejny plugawy wyziew piekielny, lśniący jak oko Belzebuba krążek pełen nordyckiej ekstremy. Ale zaraz… problem w tym, że nie żadnej ekstremy, tylko wpadającej w ucho fuzji klasycznego doom metalu i gotyckiego rocka.

Headstones to niewątpliwie popis wokalisty i lidera grupy, Daniela Brennare. Przekaz śpiewany wysunięty jest przed orkiestrę, zaskakując różnorodnością. A jest on niby kalejdoskop wytwarzający u słuchacza silne deja vu. Otwierający A Foreign Road zabiera nas kilka lat w przeszłość, do znakomitego Wherever I May Roam i stylu Jamesa Hetfielda, będąc lirycznie jego doom metalowym odpowiednikiem. Oczami wyobraźni widzimy kolorowe szkiełka przesypujące się między zwierciadłami, tym razem układające się w glos Nicka Holmesa z ery Icon. Przy kolejnych obrotach optycznej zabawki ujawnia nam się również krajan wykonawcy, Johan Edlund. Zbieżność ta jest szersza niż sam styl wokalny, muzyka grana przez Lake of Tears ciąży bowiem w stronę mocniejszego gotyckiego rocka połowy lat 90-tych spod znaku Paradise Lost, Tiamat, a może nawet nieco późniejszych płyt Therion.

Jednak czar pryska w momencie gdy słuchacz dochodzi do wniosku, że szerokość spektrum nie przekłada się na kompleksową jakość krążka. Płyta zagrana nierówno, dobre i ciekawe fragmenty kiczowato kontrastują z daremnymi niekiedy wstępami „atmosferycznymi”, jak w zapychaczu Life’s But a Dream czy niezrozumiałymi jak punktualność dla PKP solówkami i przygrywkami. Być może jest to wina czystej, zbyt poukładanej produkcji, dającej nieciekawe wrażenie braku artystycznej i jakże mile widzianej improwizacji, nawet w wymiarze minimalnym.

Mimo kilku potknięć wynikających najwyraźniej z nadgorliwości, Headstones to jednak godna polecenia propozycja z gatunku raczej lekkich i raczej przyjemnych, taki rockowo-metalowy easy listening. Używając języka piłkarskiego - grali dobrze. No i nagrali. A słuchaczom powinno się podobać.

Lista utworów:

1. A Foreign Road
2. Raven Land
3. Dreamdemons
4. Sweeteater
5. Life’s But a Dream
6. Headstones
7. Twilight
8. Burn Fire Burn
9. The Path of the Gods (Upon The Highest Mountain, part 2)

Długość: 48:23

Ocena: 7/10

piątek, 1 stycznia 2010

Rwake - Voices of Omens


(CD, Relapse Records, 2007)

Melodie, rytmy, wokale, przejścia, refreny, solówki, instrumentale – powymyślać, połączyć, poćwiczyć, nagrać, wydać i liczyć kasę. Tyle to każdy wie. Nie każdy natomiast wie, jak to zrobić dobrze. Akurat ekipa z Rwake to wie, i właśnie tym się różni od setek innych kapel.

Prawdę mówiąc, ciężko coś napisać, żeby nie skłamać. Wieloteksturowe, pokręcone jak cellentani kompozycje, kontrapunktowane podwójnym wokalem i gitarowym rauszem przyprawiają o istny zawrót głowy. To jest coś takiego, co można określić mianem „soczystej muzy”. Niektóre momenty wchodzą po prostu idealnie, niezwykła spójność to słowo klucz do zrozumienia tej płyty. The Finality i Leviticus to takie małe arcydziełka, ich geniuszem można by obdzielić jeszcze sporo wydawnictw – one się po prostu nie mieszczą na jednym skromnym CD.

Tempa wolne i średnie, od rozciągnietego, dudniącego The Lure Of Light po żwawy, brudno-punkowy Crooked Rivers. Miejscami bardzo epicko, muskularne melodie uciekają w przestrzeń, a czasem spokojnie, balladowo, pseudo-akustycznie. Ale powtórzę – wysoka spójność zachowana – okazuje się, że można zrobić ładną choinkę na święta wieszając bombki nie tylko w dwóch kolorach. Można wysadzić stoisko z farbami w markecie i cieszyć oczy pięknem bezładu. Albo pić naraz wódkę, whisky, piwo i wino i nawet nie mieć kaca z rana…

Wyrosła nowa potęga na sludge’owym podwórku - jak dla mnie, tą płytą już przeskoczyli Neurosis. No właśnie – w tym miejscu aż się prosi o dygresję. Jakiś czas temu zwrócono uwagę, i słusznie, że nie można pchać do jednego wora zwanego „sludge” kapel takich jak EyeHateGod czy Grief oraz Neurosis i Isis. Dla tych ostatnich ukuto termin post-metal lub art-metal. Krótko mówiąc, oznacza to fuzję kilku gatunków, takich jak post-rock, industrial, sludge i doom metal. O ile takie grupy jak wspomniany Neurosis, Tool czy Godflesh zbudowały swoją awangardowością podwaliny stylu, o tyle Isis, Pelican i Cult of Luna to stuprocentowi przedstawiciele nurtu post- w muzyce metalowej. Oczywiście, można mieć wątpliwości, o ile ma sens używanie takiego wtórnego i syntetycznego pojęcia. Zastanawiać się można również, czy nie jest nadużyciem próba łączenia industrialu, będącego w swej istocie ruchem kontrkulturalnym, z metalem czy rockiem. Jednak, jak mniemam, dla wygody „szufladkującej” mózgownicy takie postawienie sprawy jest zupełnie w porządku.

A wracając do Voices Of Omens… gorąco polecam, godzinka naprawdę świetnego materiału. Każdemu się pyszczek uśmiechnie, no ba!

Lista utworów:

1. Intro
2. The Finality
3. Crooked Rivers
4. Fire and Flight
5. Leviticus
6. Of Grievous Abominations
7. Bridge
8. Inverted Overtures
9. The Lure of Light

Długość: 59:02

Ocena: 9/10