BLOG POŚWIĘCONY MUZYCE DOOM METALOWEJ. RECENZJE. HISTORIA. NOWE TRENDY.








Szanowni Czytelnicy

Riders of Endtime poświęcony jest muzyce doom metalowej, ale postrzeganej raczej przez wymiar jej współczesnych, ekstremalnych gatunków. Blogi wyrażają preferencje, opinie i poglądy ich autorów. Dlatego też nie ukrywam, że dobór treści jest subiektywny, a może i tendencyjny. Ze względu na muzyczne zainteresowania, będę ciążył w kierunku nieco bardziej "abrazyjnych" podgatunków pozbawionego nadziei (ale nie beznadziejnego) metalu. Wczesny death/doom, muzyczna ekstrema drone/doom oraz koktajl zagłady z błotem, głównie z okolic Nowego Orleanu to tematyka kluczowa dla bloga.

Skupiam się głównie na recenzjach, staram się w kilku słowach przekonać do lub odradzić zapoznanie się z wybranym wydawnictwem. Poprzez odkrywanie, publikowanie, zachęcanie staram się przekonać, że doom metalu warto słuchać. Że mimo ograniczonego zasięgu i grona słuchaczy, warto odnaleźć w tym gatunku mrocznej sztuki czegoś dla siebie.


Krzysztof Koper, urai






niedziela, 28 lutego 2010

EyeHateGod - Confederacy of Ruined Lives


(CD, Century Media, 2000)

A gdyby ktoś kazał wam narysować nienawiść? Muszę przyznać, że to trudne zadanie, wymagające nie lada wyobraźni. To nie to co Śmierć, której wizerunki przedstawiano w każdej kulturze i w każdym czasie. A gdyby ktoś celowo utrudnił sobie zadanie, upierając się przedstawić nienawiść nie graficznie, a muzycznie? Powiem, że byłby niezłym spryciarzem, bo wykpiłby się bardzo prostym zabiegiem – stwierdziłby rzeczowo, że od wielu lat robią to panowie z EyeHateGod. I dodałby jeszcze, że robią to doskonale, siejąc spustoszenie w umysłach odważnych amatorów mocnego uderzenia rodem z Nowego Orleanu.

Zrobili to doskonale zarówno na oficjalnym debiucie In the Name of Suffering, jak i na każdej kolejnej płycie, łącznie z opisywaną tutaj, czwartą i jak na razie ostatnią, wydaną po kilku latach milczenia Confederacy of Ruined Lives. Zresztą po niej faktycznie zapadło w obozie EHG milczenie, jako że drogi muzyków rozeszły się po jej wydaniu na kolejnych kilka lat, aż do roku 2005, w którym to huragan Katrina spustoszył Big Easy, kolebkę jazzu i frywolnych karnawałów.

Co usłyszymy po wciśnięciu przycisku „play”? Klasyczne, soczyste, sabbathowe riffy przystosowane do kryteriów sludgecore’owych – melodie, które wpadają w ucho już za pierwszym razem, do tego nieco kozacka perkusja, obrzydliwy skrzek Mike’a Williamsa i wszechobecny jazgot i wycie gitar, łączący poszczególne motywy, a nawet będący podstawą utworu, jak w .0001%. Czym to tłumaczyć? Być może to strach przed ciszą, atawistyczne uczucie identyczne jak to towarzyszące uzależnieniom w postaci głodu narkotycznego… Nawiasem mówiąc, chłopaki z EHG zawsze mieli problemy z prawem i używkami…

Dużo może nam powiedzieć okładka płyty. Przypomina wyklejanki tworzone przez psychotycznych morderców, ołtarzyki układane przez nawiedzonych meksykańskich speców od rozwałki. Można powiedzieć o Confederacy… – ścieżka dźwiękowa do filmu o najsłynniejszych amerykańskich szlakach przerzutu dragów. Mroczna płyta, ale to nie mrok ponurych zamczysk i zapomnianych lochów, raczej zatęchłych więzień, śmierdzących melin i dusznych bagien.

Jeden duży plus w stosunku do poprednich wydawnictw EHG - nagranie na krążku jest czyste, wyraźne, już nie „garażowe”, nie dudni rozłażącymi się basami i nie charczy niefiltrowanymi wysokimi rejestrami. A jednak zachowuje stary klimat – pewnie dlatego polecam tym, którzy jeszcze EHG nie słuchali, rozpoczęcie przygody z królami sludge/doom właśnie od Confederacy of Ruined Lives.


Lista utworów:

1. Revelation/Revolution
2. Blood Money
3. Jack Ass in the Will of God
4. Self Medication Blues
5. The Concussion Machine Process
6. Inferior and Full of Anxiety
7. .0001%
8. 99 Miles of Bad Road
9. Last Year (She Wanted a Doll House)
10.Corruption Scheme


Długość: 40:19

Ocena: 8/10

piątek, 26 lutego 2010

Skeletal Spectre - Tomb Coven


(CD, Razorback Records 2009)

Tomb Coven to jedno z tych wydawnictw, których sensem powstania nie jest wytyczanie nowych szlaków czy łączenie stylów w nową jakość. To porcja solidnego muzykowania umacniająca wyeksploatowany wcześniej przez takie kapele jak Runemagick, a pośrednio również Lair of the Minotaur, motyw wdrażania symboliki i agresji wczesnego death metalu do konserwatywnych ram doom metalu. Wystarczy spojrzeć na okładkę, inspirowaną najwyraźniej komiksowym-retro-stylem spopularyzowanym na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Domieszka metalu śmierci wpłynęła jednak nie tylko na materialną otoczkę dość krótkiego wydawnictwa. Muzyka Skeletal Spectre jest stosunkowo żwawa (szczególnie w Amulet of Impurity czy Cursed Ancestry) i zakłada „liryczną prostotę” zagadnień ZŁA, tak niecharakterystyczną dla współczesnych twórców wysublimowanego metalu zagłady. Poniekąd staje się jasne, że trójka ze Szwecji traktuje przedstawianą tematykę jako tworzywo, które można ulepić na dowolny sposób, a w razie czego wymienić. Krótko mówiąc, techniczne granie z raczej niewielkim zaangażowaniem ideowym, tak z kolei typowym dla wielu heroldów metalu czerni.

Głównym zarzutem wobec muzyki zdolnych debiutantów jest niska innowacyjność w temacie riffów. Powolne, masywne introdukcje w utworach pierwszym, czwartym czy siódmym świetnie oddają prezentowaną filozofię. Ale jest to filozofia wszystkich, filozofia niczyja, myślowy komunizm w złym znaczeniu tego słowa.

Poprawny, silny aranżacją i doborem piosenek album. Ciężko się nim zawieść, jeśli wykazuje się chociaż minimalne zainteresowanie prezentowanym między innymi przez kościste widmo stylem. Brakuje tu jednak polotu, który przykuwałby uwagę na dłużej. Kilkanaście odsłuchań i zarastać kurzem na półce, oto typowy los wydawnictw jak Tomb Coven.

Lista utworów:

1. The Decapitress
2. Amulet of Impurity
3. Eerie Bones
4. Wrath of Corrupta
5. Burial Ground
6. Cursed Ancestry
7. Tomb Coven

Długość: 29:13

Ocena: 6/10


środa, 24 lutego 2010

Corrupted – Paso Inferior


(CD, Frigidity Discos, 1997)

„Muzyka może być środkiem do szybkiego zniszczenia społeczeństwa.” – powiedział dawno temu Włodzimierz Lenin. I jak tu się nie zgodzić, słuchając Corrupted. Muzyka w ich wydaniu nie łagodzi obyczajów, ona zniechęca do życia. Gasi wszelką nadzieję, neguje pozytywy, blokuje dopływ tlenu, zaraża pustką. Jest jak front wschodni, jak złośliwy bakcyl, jak trujący wyziew z bagna. Jednym słowem, dźwiękowy terroryzm.

Mówi się, że Corrupted odważył się zanurzyć najgłębiej w bajoro plugawego, bezkompromisowego sludge’u. Że znęca się nad słuchaczami waląc ich głowami w ścianę dźwięku przesuwającą się w grobowym tempie po ich zmasakrowanych zwłokach. No tak, potwierdzam, to prawda. Zapytacie więc - po co tego w ogóle słuchać?

Możecie to sobie wytłumaczyć przy pomocy pojęcia katharsis – zawsze lepiej oglądać cudze nieszczęście, pochylić się nad nim w żalu i czuć się dobrze, że nas to ominęło… Ale może uczciwiej byłoby przyznać się, że wszyscy jesteśmy masochistami, jak to swego czasu próbowali nam udowodnić spece od marketingu ze Sklepu Dla Idiotów…

A teraz na serio: chyba warto choć przez moment zbliżyć się do krańców muzyki, poczuć na sobie najcięższe uderzenie z otchłani metalowego świata i wyciągnąć wnioski, zbudować swoją własną opinię na ten temat. A ja, skromny recenzent, tylko Wam podsuwam pewne interesujące propozycje. Akurat Corrupted takową jest, choćby ze względu na nieco egzotyczny charakter – nie dająca się fotografować ani cytować piątka pochodzi z Japonii, a jako medium liryczne wybrała język Cervantesa. Trochę dziwne? Na pewno nie w kraju kwitnącej wiśni. Zresztą hiszpański, śpiewany niskim, brutalnym głosem idealnie pasuje do takich muzycznych horrorów (sztandarowy przykład – Brujeria – rewelacyjny death/grind z Meksyku).

A teraz nieco krytyki. Przeczytałem gdzieś kiedyś, że doom metal to taki specyficzny gatunek metalu, w którym olewa się wyszukaną technikę gry i wybujałe kompozycje na rzecz tworzenia charakterystycznego, sugestywnego „klimatu”. Ogólnie uważam taką opinię za krzywdzącą, ale przywołując Paso Inferior, zdanie to okazuje się być trafne. Czterdzieści jeden minut i prawie nic się nie zmienia. Można zacząć od początku, od środka, od końca, a i tak efekt będzie podobny. Ale to dopiero pierwszy longplay Corrupted, na szczęście ten brzydki zwyczaj nie wszedł im w krew.


Lista utworów:

1. Paso Inferior

Długość: 41:46

Ocena: 6/10

piątek, 19 lutego 2010

Cemetery of Scream – Frozen Images


(CD, Metal Mind Productions, 2009)

Krakowski ensemble dużo uwagi poświęca temu, aby się słuchaczom nie znudzić. Weterani polskiej sceny przemierzyli w ciągu 17 lat wspólnego grania szeroki pas graniczny oddzielający posępne dominium doom metalu i tajmnicze gotyckie królestwo, przy kolejnych albumach zbliżając się do jednej z ich stolic, ale nie pozbywając się wpływów drugiej z nich.

Na najnowszym krążku po części widać kontynuację idei zaprezentowanych na ostatnim albumie (okładki są w podobnym stylu nawet). Gotycko-orientalne wątki wplecione w raczej standardowe rytmy i czysto brzmiące gitary, meandrujące od czasu do czasu wokół osi głównej melodii. Nowością są natomiast ostrzejsze numery, jak Cat’s Grin czy A Million As One, najwyraźniej próby lekkiego zredefiniowania dorobku.

Z punktu widzenia ewolucji twórczości CoS, nastąpiła istotna zmiana na wokalach. Olaf Różański dość potężnym głosem dodaje muzyce nieco bardziej epickiego brzmienia. Pojawia się tu również wiele innych głosów, męskich i żeńskich, także growlujących. Gdyby tylko nie ten słaby angielski akcent… co niestety zbyt często jest bolączką rodzimych śpiewaków. Ale nie doradzam przejścia na polski, bo mimo wszystko sporo jest kapel wykonujących liryki w jakże pięknym języku Mickiewicza czy Reymonta.

Mam też podobną uwagę jak przy poprzednim krążku grupy, The Event Horizon. Jest na Frozen Images kilka znakomitych, podkreślam, znakomitych kompozycji, jak lekki, rockowy Prince of the City’s Lights, instrumentalny Ritual Fire Dance czy nieco szorstki, niczym czesany pod włos kicek, wspomniany już Cat’s Grin. Ale sporo jest też zapychaczy. A może kawałków, których zupełnie nie trawię, a moja opinia spowodowana jest po prostu niezwykle dużą różnorodnością utworów? Night in White Satin jako covera romantycznej ballady sprzed wielu lat nie oceniam. Chyba że pod kątem wykonania, które jest całkiem poprawne.

Jak cała płyta zresztą. Solidne granie, czysta produkcja, dobra znajomość rzemiosła. Ale nie mogę przeboleć tego misz-maszu. Jedyne co mogę zrobić to zaprogramować odtwarzacz CD, aby pomijał nielubiane przeze mnie utwory. Na miejscu CoS wydałbym raczej trzy wydawnictwa typu Extended Play, powiązane być może tytułem w postać trylogii, jednak różnorodne stylistycznie. I wtedy wszystko działa jak natura chciała.

Lista utworów:

1. Bluebird
2. Prince of the City’s Lights
3. Cat’s Grin
4. The Bridge of Ashes
5. In Your Blood
6. Golden Lullaby
7. Ritual Fire Dance
8. Black Flowers
9. A Million As One
10.Geisha Out of Dreams
11.Sapphire Sun
12.Night in White Satin

Długość: 65:07

Ocena: 6/10

czwartek, 18 lutego 2010

Cemetery of Scream – The Event Horizon


(CD, Metal Mind Records, 2006)

Wiele wody musiało upłynąć w Gangesie, nim CoS zdecydowało się ponownie wziąć w posiadanie rząd dusz zarówno swych wielbicieli, jak i przygodnych słuchaczy. Przyznam się, że do niedawna należałem do tej ostatniej kategorii. Właśnie wydanie The Event Horizon natchnęło mnie do głębszego zapoznania się z twórczością krakowskiej grupy.

Gdy już miałem pełny obraz sytuacji, prawda okazała się niestety smutna – po bardzo dobrym Prelude… oczekiwania były z pewnością duże, a dostaliśmy album zaledwie przeciętny. Nie najgorszy, po prostu taki średni średniak.

Urzekł mnie tutaj szczególnie charakterystyczny, gotycki, a może i therionowski orientalizm przyprawiony konkretnym, rockowym uderzeniem w utworze Ganges, jak również paradajsowo-chilloutowy klimat kolejnego kawałka. Mocnymi punktami płyty są również otwierający Prophet i tajemniczy jak zielony duch z butelki Absinthe.

Ale to tylko połowa płyty… co z resztą? W tym problem - zupełnie mi nie podeszły. Odnoszę wrażenie, że skoro odejmuje się nieco mroku, trzeba zapełnić tą lukę większą „chwytliwością”, bardziej wyrazistą strukturą, szczególnie w piosenkach o „radiowych” długościach. Bo warto zaznaczyć, Cemetery of Scream porzuciło doomową posępność na rzecz klimatów „bardziej do słuchania” dla szerszego audytorium. Zniknęły agresywne growle, kompozycje nie mają już tego „eteralnego” posmaku, rytmika stała się bardziej zdecydowana. Wspomniany wcześniej Paradise Lost też wykonał taki ruch, z tym, że był to ruch zrobiony po mistrzowsku.

Nie neguję kierunku, w którym jedna z naszych najlepszych kapel od mrocznych klimatów chce podążać, ewolucja jest niezmiennym i nieubłaganym prawem natury. Nie powiem też, że może to wszystko odbyło się zbyt szybko – w końcu premiera przedostatniego longpleja CoS miała miejsce wiele lat wcześniej. Proszę tylko o dorzucenie do muzycznego kociołka iskierki geniuszu, dzięki której ten wywar stanie się magiczny. Bo o dziwo, nawet tworząc peany na cześć śmierci i rozkładu, jak czyni to większość perwersyjnie dołujących kapel funeralowych, można słuchaczom przynieść nie morowe powietrze, ale ożywczy wiatr zmian, zaskoczyć nie tylko doskonałością, ale i unikalnością formy.

To, co wypada poza horyzont zdarzeń, przestaje dla nas istnieć. Mam więc nadzieję, że tytuł ten nie stanie się czarnym proroctwem, a Cemetery of Scream znów pokaże klasę, wydając album, który nie będzie kolejnym krokiem do tyłu. Szkoda by było, naprawdę.

PS. Recka Frozen Images już niedługo


Lista utworów:

1. Prophet
2. Ganges
3. Komatrance
4. On The Border
5. Cold Obsession In My Eyes
6. Absinthe
7. The Secret Window
8. Burial Ground
9. In His Room
10.Where Next?

Długość: 45:14

Ocena: 5/10

niedziela, 14 lutego 2010

The Wounded Kings – The Shadow Over Atlantis


(CD, I Hate Records 2010)

Nazwa kapeli całkiem nieskromna, jednak i nie nieuzasadniona. Najnowszym, drugim w karierze krążkiem Królowie odskakują konkurencji o odległość krótkiego spaceru w siedmiomilowych butach.

Dartmoor, osnute mgłą wrzosowiska w południowo-zachodniej Anglii, zmitologizowane w licznych przekazach o duchach i bezgłowych jeźdżcach, unieśmiertelnione literacko przez Arthura Conan Doyle’a (Pies Baskervillów!) czy Agathę Christie. To stąd wywodzą się twórcy muzycznej czarnej perły, ubranej w rozpełzłą mrocznymi farbami, pełną symboliki okładkę.

Wprowadzający The Swirling Mist po prostu zwala z nóg. Intensywne jak grawitacja na Jowiszu gitary brodzące w odmętach posępnego tła, uzupełnione zaledwie kilkoma linijkami tekstu. Po kilku minutach niczym delta Nilu rozlewają się enigmatyczne melodie w stylu późnego Esoteric, z gitarami nastrojonymi jak w solówkach Gregora Mackintosha na Gothic.

W dwóch kolejnych parach utwór – przerywnik nasuwa się coraz silniej refleksja o umiejętnym wykorzystaniu instrumentów klawiszowych do wytworzenia klimatu stanowiącego sedno płyty. Powracają również zgoła dyhsharmoniczne solówki, potęgujące nastrój zagłady tytułowej Atlantydy. Epicko-psychodeliczny The Sons of Belial rozlega się echem Candlemass i jakże tradycyjnych wokali. Finiszujący, aczkolwiek powolnie rowijający się Invocation of the Ancients motyw ten kontynuuje, uciekając w odwieczną ciszę ostatnim zawołaniem proroków.

Rok pański 2010 z pewnością pełen będzie blasków i cieni, wydawnictw gorszych i lepszych. Cienie Nad Atantydą, proroczo mówiąc, uplasują się wysoko we wszelkich rankingach. To po prostu płyta na więcej niż jeden wieczór.

Lista utworów:

1. The Swirling Mist
2. Baptism of Atlantis
3. Into the Ocean’s Abyss
4. The Sons of Belial
5. Deathless Echo
6. Invocation of the Ancients

Długość: 41:35

Ocena: 8/10

piątek, 12 lutego 2010

Confessor - Unraveled


(CD, Season of Mist, 2005)

Kiedyś zastanawiałem się, dlaczego Nick Holmes na tylnej okładce Lost Paradise ubrany jest w t-shirta z dość charakterystycznym logo amerykańskich eksperymentatorów – Confessor, wtedy jeszcze podziemniaków z trzema demówkami na koncie. Przesłuchałem więc ich pierwszy album, Condemned datowany na 1991 rok. Straszny wykręt, trzeba przynać, ale z pewnością ciekawy. Po jego wydaniu spowiednicy ucichli na kilkanaście lat, aż tu nagle, poprzedzony epką i singlem, w roku 2005 ukazał się drugi ich opus, Unraveled. Opus magnum, co warto zaznaczyć.

Świetnie się tego słucha, choć naprawdę nie umiem powiedzieć, do czego to podobne… być może do Watchtower, pionierów metalowej progresywy sprzed dwudziestu lat. Generalnie, to takie tradowe bujanie a la Trouble w asymetrycznych tempach, taki szalony wynalazek zdziwaczałego naukowca, zbudowany z części od pralki, trabanta i tostera do kawy. Przypuszczam, że chłopaki z Confessora znaleźli zapis nutowy w leju po meteorycie i po lekkim dostosowaniu do ziemskiego instrumentarium, nagrali i puścili w świat. Albo w ramach relaksu puszczali sobie ulubione nagrania od tyłu, aż spłynęły na nich fale zwariowanego natchnienia.

Charakterystyczny, wysoki ton wokalu Scotta Jeffreysa nie wszystkim przypadnie do gustu, ale pomaga zatrzymać rwący strumień riffów w ryzach. Korzystając z zamieszania, perkusista wyczynia takie sztuczki na swoim zestawie garnków i pokrywek, o jakich się fizjonomom do tej pory nie śniło. Nie mówiąc już o basie, stanowiącym doskonałe uzupełnienie sekcji rytmicznej. Warto zainwestować w dobry sprzęt grający, żeby usłyszeć wszystkie niesamowite przejścia, poczuć wszystkie smaczki tego znakomitego deserku dla zakochanych w melancholii i klasycznych zagrywkach z odrobiną niesamowitości.

Wpuszczeni w zawiłą muzyczną pułapkę zastawioną przez Confessora, będziemy się wić i gryźć niewidzialne sidła melodyjnych pasaży, wdychając opary słodkiego nektaru zasłyszanych już być może motywów, ale w zupełnie egzotycznych aranżacjach. Oto rzecz dla znudzonych przewidywalnością i schematycznością, taki dodatkowy kolorek do tęczy, o którym nikt do tej pory nie wiedział. Ale w zasadzie pasuje do każdej okazji, a szczególnie do braku okazji, bo wtedy odsłuchanie Unraveled od początku do końca samo może się stać wydarzeniem wyjątkowym, takim bardzo interesującym punktem każdego dnia. Zachęcam więc wszystkich do zrywania owoców także z tego drzewa, z którego podobno nie wolno.


Lista utworów:

1. Cross the Bar
2. Until Tomorrow
3. Wigstand
4. Blueprint Soul
5. The Downside
6. Sour Times
7. Hibernation
8. Strata of Fear
9. (hidden track)

Długość: 46:49

Ocena: 9/10

poniedziałek, 8 lutego 2010

Diesto - High As The Sun


(self-released, 2009)

Rozgrzane bezlitosnym słońcem powietrze zniekształcało widziane z daleka zarysy drewnianej mieściny. Kolczasty, okrąglutki krzaczek przesmyknął w poprzek drogi. Przyniesione gorącym pustynnym wiatrem riffy na noisowo-rockowych gitarach-rumakach, przywiązawszy hałaśliwe chabety przed wejściem do saloonu, zamówiły po brudnej szklaneczce marnej whisky. I jak na stonerowe szarpnięcia przystało, zaczęły się rozkręcać.

Już po trzeciej kolejce uzbrojone w potężne perkusyjne rewolwery awatary smętnego zawodzenia wygoniły z lokalu zamulonych upałem poszukiwaczy szczęścia i przyglądające się z ciekawością podłe kurtyzany, rozpoczynając budynek po budynku podbój sennego miasteczka. Strzały zza winkla, strzały z biodra, rykoszety odbijające się z głośnym brzdękiem od wiader i okutych beczek dziesiątkowały zupełnie nieprzygotowanych na nawałę strunowego rabanu osadników.

Akurat tak wypadło, że w samo południe jeźdźcy apokalipsy spotkali przy placu z szubienicą lokalnego szeryfa. Niestety, już po chwili biedny chłopina wraz ze swym pucułowatym zastępcą uciekali w obłoku kurzu, pogubiwszy kapelusze. Bezprawne, dosadne, niemal chaotyczne zagrywki doprowadziły niestrudzonego stróża prawa do zwątpienia w moc systemu legalnego.

Kiedy zachodzące słońce postanowiło wreszcie ulżyć spieczonej ziemii, zamieniając zapomnianą osadę w krainę długich cieni, upiorna drużyna pędziła już w stronę horyzontu. Z niemal godziną mocnego uderzenia w ich zanadrzu, los położonych przy dyliżansowym szlaku mieścin wydawał się osądzony…

The End

Lista utworów:

1. Beyond the Graves
2. All Eyes Upon You
3. High as the Sun
4. Lowlight
5. The Longest Day
6. Waiting for the Fall

Długość: 56:42

Ocena: 8/10

środa, 3 lutego 2010

Bethlehem - Dark Metal


(CD, Adipocere Records 1994)

Kapitulacja. Zejście z drogi właściwej żywym. Rezygnacja z miarowego oddechu. Ostatni blask gasnącej świecy. Nieme przesunięcie do cienia. Zakręcenie kurka z siłami witalnymi. Oparcie się o lustro i zaskakujący upadek na drugą stronę. Blady świt na pustkowiach niebytu. Dawno temu odjechał ostatni pociąg ze stacji „kontynuacja”…

Dławiący żal, nienasycona ambicja wieczności, uległość wobec odwiecznych zasad. Wymuszony krzyk rozpaczy, echo przebrzmiałej niewinności, rozwiązanie zagadki ułożonej przez swawolny, niezagrożony do tej pory kolektyw nieświadomości. A jasny punkt oddala się coraz bardziej, jest już ledwie widoczny…

Bariera namacalności już została przekroczona, w dym przeistacza się psyche i soma, rozsypuje się piaskowy zamek dokonań, zacierają się wszelkie ślady niedawnej obecności. Fakt teraźniejszej i przyszłej absencji pod błękitnym niebem wyrzeźbiony zostaje na marmurowej tablicy. A jezioro życia już dawno zamarzło…

Tuż przedtem, upadek sztucznej moralności, zwierzęcy strach szczerzący zęby na przechodniów, iskry bezczelnej nadziei sypiące się na chodnik. Ale cóż z tego, w oddali słychać już pogłos orkiestry z wielką pompą rozpoczynającej grande finale. Sidła odwiecznego myśliwego zaciskają się coraz mocniej, a krwawy żniwiarz ostrzy lśniącą szafirem kosę.

Nagle wszystko się uspokaja, pstrokate tęcze chaotycznych migawek gasną w obliczu oczyszczającego światła prawdy, cichną denerwujące szumy i trzaski codziennych pojedynków z banalną rzeczywistością. Przychodzi nagłe wzruszenie, niedowierzanie, że zawsze mogło być tak pięknie i wspaniale, że ostateczna i przerażająca decyzja nigdy nie niosła za sobą negatywnych konsekwencji…

Początek i koniec w jednym miejscu, radość i smutek w jednym czasie, „tak” i „nie” podające sobie dłoń w przyjaznym geście szczerej zgody. Perfekcyjna harmonia nicości, tak autentycznie wyczekiwany spokój, ciche złożenie głowy na miękkiej poduszce wieczności.

Przesłanie Mrocznego Metalu staje się dla nas jasne dopiero wtedy, gdy uzmysłowimy sobie, że koniec może być już bardzo blisko. Ale czy taka wiedza da nam satysfakcję? Czy poczujemy ulgę po odkryciu wszystkich kart?

Nieważne, tu nie chodzi o precyzyjne wbicie igły w oś czasu, liczy się tylko oszałamiający spektakl ludzkich emocji. Arena, na której ścierają się sprzeczne, często niezrozumiałe siły rozrywające kruchą materię życia. Zupełnie tak, jak pokazał to nam kilkanaście lat temu Bethlehem.

Z dedykacją dla M.

Lista utworów:

1. The Eleventh Commandment
2. Apocalyptic Dance
3. Second Coming
4. Vargtimmen
5. 3rd Nocturnal Prayer
6. Funereal Owlblood
7. Veiled Irreligion
8. Gepriesen Sie Der Untergang
9. Supplementary Exegesis
10. Wintermute

Długość: 69:28

Ocena: 10/10